Miały być cztery lata. Wyszło dłużej
- Jak zaczynałem, to myślałem, że potrwa to jakieś cztery lata. Mówiłem: „Zrobię ze dwa razy mistrza świata i dziękuję!”- przyznał Andrzej Huszcza
Mówi pan, że ma 40 lat. Dokładnie tyle do setki…
Zgadza się. Tak szybko to zleciało… Jak sobie przypominam, to kiedyś człowiek, który miał 60 lat, to był dla mnie ktoś stary, dziadek. Teraz sam osiągnąłem ten wiek i patrzę na to nieco inaczej. Trzeba się przyzwyczaić i być zadowolonym.
Jednak zdrowie dopisuje. Dobrze pan wygląda i chyba tak samo się czuje?
Tak, bo staram się cały czas żyć jak sportowiec. Ze względu na różne inne dolegliwości nie mogę za dużo chodzić i biegać, więc jeżdżę rowerem. Do tego basen. Spędzanie czasu na pływalni wyjątkowo mi pomaga. Kiedyś tego nie lubiłem, ale zmusiłem się i teraz chodzę praktycznie codziennie.
Kiedy właściwie Andrzej Huszcza zainteresował się żużlem?
To było, jak miałem 12 albo 13 lat. Chodziłem wtedy do piątej, a może szóstej klasy szkoły podstawowej. Będąc mniej więcej w takim wieku, pojawiłem się na stadionie żużlowym przy Wrocławskiej 69. Na zawody zabrał mnie mój starszy brat. Stałem na wirażu od strony centrum Zielonej Góry. Kurczę, jak ja to zobaczyłem! Już wcześniej interesowałem się motocyklami, nawet umiałem na nich jeździć. A tam śmigają bokiem, kierownica w drugą stronę… Zaciekawiło mnie i zastanawiałem się: „Jak to jest?”. Przyszedłem do domu, a że było to niedaleko mojego miejsca zamieszkania, to wpadłem na pomysł, że może bym spróbował. Minęło trochę czasu, aż w końcu zapisałem się do szkółki.
Rodzice dość szybko wybaczyli tę słynną deklarację ze zgodą na zapisanie do szkółki, którą zamiast nich przygotowaliście wspólnie z siostrą?
Aj tam! Ojciec przyszedł na moje zawody dopiero chyba wtedy, jak obchodziłem 25-lecie startów (śmiech). Z kolei mama pojawiła się dużo wcześniej, ale akurat wtedy się wywróciłem. Tyle, co wtedy było krzyku… A to, że ona nie będzie chodziła i po co ja w ogóle zaczynałem jeździć. Zrobiła sobie przerwę, ale ponownie zagościła na stadionie po kilku latach. No i ja znowu miałem wówczas upadek! Mama stwierdziła, że już jednak nie powinna chodzić jak startuję, bo wtedy leżę na torze. Tylko, że mi nic się nie stało… Jednak dla niej sam upadek stanowił przekreślenie tego sportu. Potem moje wyniki były lepsze, a ona sama śledziła je za pośrednictwem „Gazety Lubuskiej”. To był wtedy praktycznie jedyny przekaźnik, a dziennikarze dobrze o mnie pisali. Mama w końcu była zadowolona. Jak się ożeniłem, to stwierdziła, że zeszło z niej trochę tego ciężaru. Od tamtej pory miała mnie wspomagać małżonka, która pochodzi z rodziny żużlowej i była kibicem. Udało jej się zaszczepić nasze dzieci do tego sportu, więc później wspierała mnie cała rodzina.
Mówią na pana: mistrz, niezatapialny, legenda, ikona... Które z tych określeń Andrzej Huszcza lubi najbardziej i które najtrafniej do niego pasuje?
Jak coś jest miłe, to i fajne. Niektórzy w zielonogórskim klubie faktycznie nazywają mnie legendą. Mistrzu? Też czasem słyszę. Właściwie to obojętnie.
Jeżeli chodzi o osiągnięcia indywidualne, to do tego najważniejszego osobiście zalicza pan mistrzostwo kraju z 1982 roku?
Na pewno tak. Mistrz jest jeden w danym dniu, a lepszego wtedy nie było. Akurat ten tytuł przypadł mnie. Dobry ma szczęście. Ja miałem podwójne, bo akurat wtedy, o szóstej rano, urodziła się moja druga córka. Natomiast popołudniu, o 15.00 albo o 16.00, zacząłem rywalizować na torze. Ostatecznie rozstrzygnąłem tamten finał na swoją korzyść.
Wiele, wiele lat był pan wierny jednemu klubowi, temu zielonogórskiemu. W tym czasie otrzymywał pan jakieś ciekawe propozycje, ktoś pana kusił do zmiany barw?
Dawniej nie było takich roszad. Zaczęło się to nieco klarować w latach 80. Wtedy można było zmieniać kluby. Dostałem konkretną ofertę z Gdańska. Przemyślałem to przez nieprzespaną noc i odmówiłem. Dobrze, że tak się stało. Nie wiem, jak tam by mi poszło, a u siebie to zawsze u siebie.
A później jeszcze jakiś klub o pana zabiegał?
Potem to już ja nie chciałem. Jak ktoś próbował rozmawiać, to mówiłem, że mnie to nie dotyczy. Fakt, że w ostatnim okresie swoich startów, czyli w latach 2006-2007, jeździłem w barwach PSŻ-u Poznań. To moja decyzja. Byłem już starszym, doświadczonym zawodnikiem, a w zielonogórskim klubie następowały zmiany. W stolicy Wielkopolski po latach reaktywowano żużel, pozbierali takich dorosłych chłopców jak ja (śmiech). Był jeszcze Sławek Dudek, Adam Skórnicki. Drużyna się zawiązała i po zaledwie roku startów na najniższym szczeblu uzyskaliśmy awans do pierwszej ligi. To był sukces! Nie pamiętam podobnego w przypadku innych klubów.
Swego czasu startował pan na Wyspach Brytyjskich. Jazda w Anglii dużo panu dała?
Na pewno! Byłem tam na początku lat 80. Można powiedzieć, że wyrwałem się z tego naszego bloku na Zachód (śmiech). Tam zobaczyłem inne życie i przygotowanie do żużla. Na początku ciężko mi tam szło. Pomyślałem: „Kurczę, chyba trzeba wracać do domu…”. Nie robiłem punktów. Jednak menadżer tamtejszego klubu najwyraźniej zobaczył, że nie brakuje mi chęci oraz ambicji, bo przywiózł dla mnie nowy silnik. Założyłem go i od razu się polepszyło. Miejscowi zobaczyli, że w moim przypadku po prostu chodziło o sprzęt i nie było innych przyczyn mojej słabszej postawy. Potem nawet dobrze radziłem sobie w zespole Leicester Lions.
Kiedy mijały kolejne sezony, to pan planował sobie jak długo zamierza jeszcze startować? A może robił to pan spontanicznie?
Jak zaczynałem, to myślałem, że potrwa to może jakieś cztery lata. Mówiłem: „Zrobię ze dwa razy mistrza świata i dziękuję!” (śmiech). Nie lubiłem zbyt długo robić jednej rzeczy. Ale ułożyło się całkiem inaczej. Pierwsze sezony, jakaś kontuzja. Byłem młody i płaciłem frycowe. Ostatecznie na torze spędziłem 33 lata i nie sięgnąłem po tytuł najlepszego na świecie. Choćbym startował jeszcze i z 10 sezonów, to i tak bym nie został tym mistrzem. Wiadomo, że warunki już mi ku temu nie sprzyjały. Zakończenie kariery było spontaniczne. Przyznaję, że pod koniec zdrowie mi już bardziej przeszkadzało niż pomagało. W drugim sezonie jazdy w Poznaniu było znacznie gorzej. Nie będę ukrywał, że brakowało sprzętu. Dokładałem do niego z puli, która była przeznaczona na coś innego. Uznałem, że należy już skończyć. Ogłosiłem to na prezentacji zielonogórskiej drużyny, która miała miejsce pod koniec 2007 roku. Wtedy w amfiteatrze było tyle ludzi… Pomyślałem, że jak im to powiem, to mnie dobrze zapamiętają.
Właściwie to kiedy ta decyzja została podjęta?
Tam, w amfiteatrze. Nikt nic nie wiedział (śmiech). Najmłodsza córka trochę się złościła, bo w moim ostatnim sezonie pomagała mi i towarzyszyła na zawodach. Nauczyłem ją nawet jeździć na motorze.
To był najtrudniejszy wybór w życiu?
Nie… Nie chciałem, żeby ktoś mi zasugerował albo powiedział: „Andrzej, skończ”. Wolałem o tym nie wspominać. Jestem z marca, więc objechałem cały sezon, mając 50 lat. No i na jesień tamten spontan. Wydaje mi się, że słusznie postąpiłem. Chociaż kiedyś powiedziałem: „To żużel się skończy, nie ja” (śmiech). Tymczasem ta dyscyplina nadal się rozwija. I tak ma być.
Sprzęt został, na pamiątkę?
Tak. Jeden motocykl jest jeszcze na chodzie. W tamtym roku zostałem zaproszony na festyn, który odbywał się w Świdnicy. Obwoziłem te dzieciaki wokół bunkra.
Nie ma pana na torze od dziesięciu lat. W tamtym okresie dostrzega pan zmiany, które zaszły w „czarnym sporcie”?
Zostałem przy żużlu, bo przez jakiś czas pracowałem w zielonogórskim klubie z młodzieżą. Dostrzegam większą szybkość. Moje dawne rekordy toru to jakieś 66 sekund. Dzisiaj mamy, powiedzmy, po 59. Wszystko jest trochę inaczej poukładane. Zawodnicy poruszają się busa¬mi, takimi karawanami. Wysiada z nich żużlowiec i kilka osób z jego otoczenia. To już cała logistyka. Ja pamiętam jeszcze czasy, jak pakowaliśmy się do jednego stara i ruszaliśmy w podróż autobusem. Wszyscy razem. Zajechaliśmy, wyładowaliśmy sprzęt, rozegraliśmy zawody i wracaliśmy do domu.
Można powiedzieć, że u pana w domu to same kobiety. Chyba się już pan do tego przyzwyczaił?
Same baby! Mam jeszcze dwie wnuczki.
Jakby pan miał syna, to by mu pan żużel doradzał, a może odradzał?
Chyba dobrze, że nie mam. Nie zawsze idzie to z pokolenia na pokolenie, ale na przykład syn Sławka Dudka, Patryk, jest fenomenem. To niesamowity talent, który przynosi wiele radości. Ale jak pojawi się kontuzja? Sam nie wiem… Może za bardzo bym to przeżywał? Kiedyś jak moje dziewczyny rywalizowały w ping-ponga, to pojechałem z nimi na zawody. Jak zobaczyłem, że jedna przegrywa, to wyszedłem z sali. Potem pomyślałem, po co tak naprawdę się denerwuję, skoro przecież nie złamie ręki ani nogi. Wróciłem, a ona już prowadziła (śmiech). Wygrała.
Na popularność nie może pan narzekać, prawda?
To mnie właśnie zadowala. Jak chodzę po Zielonej Górze, to zawsze mnie ktoś pozna i zaczepi. To bardzo miłe. Nawet doświadczyłem tego na wycieczce w Egipcie (śmiech).
Czym pan się aktualnie zajmuje?
Korzystam z życia. Czekam na wiosenne ciepło. Wtedy będę mógł wyciągnąć rower. W taką pogodę, jaka jest teraz, to rzadko jeżdżę. Posiedzę trochę z żoną, odbiorę wnuczki ze szkoły. Jakoś ten czas mija.