Miała być polską „Elżbietą I”. Ale dziś mało o niej słychać
Podczas gdy wszystko wskazuje na to, że Donald Tusk nie zagubił się w brukselskich korytarzach, z Elżbietą Bieńkowską dzieje się coś zupełnie odwrotnego. Polska komisarz powoli rozpływa się w politycznym niebycie.
Elżbieta Bieńkowska - kto jeszcze pamięta to nazwisko? W 2013 i 2014 roku nie było dnia, by nie pisała o niej polska prasa, za wyjątkiem Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego nie było też w polskiej polityce wielu osób, które budziłyby równie gorące i sprzeczne emocje. Między innymi dlatego przed przeprowadzką Donalda Tuska i Elżbiety Bieńkowskiej można było czytać komentarze albo głoszące, że „Tusk zabiera do Brukseli największy skarb Platformy” albo też obwieszczające, że „bohaterowie afery taśmowej uciekają przed odpowiedzialnością”.
Tamte emocje już wygasły, dziś doświadczamy zupełnie innych. I chyba już całkiem dobrze wiemy, że Tusk politycznie nie stracił na przeprowadzce do Brukseli. Przeciwnie, zwłaszcza po ostatniej konfrontacji między Polską a pozostałymi 27 krajami Unii Europejskiej w kwestii jego ponownego wyboru, znów przyzwyczajamy się do myśli, że były premier może jeszcze odegrać poważną rolę w polskiej polityce.
Ale z Bieńkowską jest zupełnie inaczej. Zniknęła z radarów. A przecież od 2,5 roku należy do ścisłej elity Polaków pełniących najwyższe funkcje międzynarodowe. Jest unijną komisarz do spraw rynku wewnętrznego UE, przemysłu, przedsiębiorczości oraz małych i średnich przedsiębiorstw. To w Komisji Europejskiej naprawdę ważny urząd, choć jego rola bywa często podważana w polskich mediach. Do regularnych zadań Bieńkowskiej i jej „resortu” należą na przykład: poszukiwanie nowych źródeł wzrostu gospodarczego dla Unii, wzmacnianie i utrzymywanie europejskiej bazy przemysłowej, ujednolicanie rynku wewnętrznego. W zasadzie powinniśmy więc o niej słyszeć dość często, jeśli nie wręcz stale. To nie koniec, bo Bieńkowska odpowiada też na przykład za wzmacnianie efektu synergii w europejskim przemyśle obronnym - teoretycznie powinna być więc patronką nowych wielkich europejskich projektów zbrojeniowych - na miarę Eurocoptera. Ma również dbać o europejski sektor kosmiczny.
Jak dotąd jednak trudno wskazać projekt, który mógłby stać się nowym znakiem firmowym Bieńkowskiej. Owszem, jest „europejski GPS”, czyli system satelitarny Galileo służący pozycjonowaniu i nawigacji, będący alternatywą wobec amerykańskiego GPS i rosyjskiego Glonass, za to pozostający pod pełną cywilną kontrolą UE. Oficjalnie uruchomiono go w grudniu 2016 roku - do osiągnięcia pełnej zdolności operacyjnej brakuje mu jednak jeszcze jakichś czterech lat. Prawda jest jednak taka, że prace nad tym systemem zaczęły się w roku 1999 - od tego czasu są z większymi lub mniejszymi przygodami (jak na przykład problemy z trafieniem niektórych satelitów na właściwą orbitę) po prostu kontynuowane. „Projektem Bieńkowskiej” Galileo więc się nie stanie.
Największa na to ewentualna szansa w tzw. Dieselgate, za której wyjaśnienie - i ukaranie koncernów samochodowych dopuszczających się nadużyć - również odpowiada w Komisji Europejskiej właśnie między innymi Bieńkowska. Ale i tu jeszcze za wcześnie, by ogłaszać jej triumf.
Zniknęła z radarów. A przecież od 2,5 roku należy do ścisłej elity Polaków pełniących najwyższe funkcje międzynarodowe.
A to 9. Konferencja Kosmiczna, a to Dzień Przemysłu Europejskiego. To że w dużej mierze właśnie w ten sposób odmierzane są kolejne aktywności unijnej komisarz, to jeszcze nic dziwnego. Świat brukselskich urzędów naprawdę jest dość specyficzny - shakehandy i przemarsze po czerwonych dywanach pełnią tam istotną rolę. Ale jeszcze niedawno widziano Bieńkowską w Polsce w zupełnie innej roli.
Po ostatniej - i najostatniejszej - rekonstrukcji rządu Donalda Tuska na okładce „Newsweeka” można było zobaczyć Elżbietę Bieńkowską w koronie, jako „Elżbietę I”. Bywała też nazywana „Cesarzową” (choć to samo określenie, w tym samym 2013 roku, stosowano też względem… Hanny Gronkiewicz-Waltz). Z kolei prawicowa prasa w zwalczanie jej angażowała siły niemal równe tym, które rzucano na front walki z Tuskiem.
A dziś jej nie ma. Właściwie nie istnieje. Kiedy wrzucamy do wyszukiwarki nazwisko jakiegokolwiek bardziej rozpoznawalnego polityka, zwłaszcza w randze całkiem niedawnego wicepremiera jesteśmy zwykle wręcz zasypywani wynikami. Trzeba się sporo nabiedzić, by odsiać to, co ma jakąkolwiek wartość - a i tak zostaje sporo. Kiedy jednak wpisujemy nazwisko „Bieńkowska”, zobaczymy, że ostatnie dotyczące niej newsy o większym znaczeniu zostały opublikowane w 2015 roku. Niestety ich wymowa nie jest dla Bieńkowskiej specjalnie korzystna, to bowiem materiały o tym, jak słabo wypadła polska „Elżbieta I” podczas przesłuchań kandydatów na komisarzy. Potem w polskich mediach można było usłyszeć o Bieńkowskiej głównie w kontekście kolejnych odprysków afery taśmowej”. Na przykład po ujawnieniu, że w rozmowie z Pawłem Wojtunikiem w restauracji „Sowa” miała z lekceważeniem wypowiadać się o zarobkach na poziomie 1,5 polskiej średniej: „6 tysięcy... Rozumiesz to? Albo złodziej, albo idiota... To jest niemożliwe, żeby ktoś za tyle pracował” - takie słowa padają na jednym z nagrań.
Potem - wiosną 2016 roku - była jeszcze dość krótkotrwała burza dotycząca firmowanego przez Bieńkowską pomysłu całkowitego zakazania w Unii Europejskiej posiadania broni samopowtarzalnej. Wreszcie w grudniu zeszłego roku „Fakt” poinformował, że „Bieńkowska i Tusk dostaną podwyżki”. Co jeszcze? Właściwie nic.
Bieńkowska w Polsce konsekwentnie i długofalowo budowała swój wizerunek i pozycję. Gdy w roku 2007 objęła funkcję ministra ds. rozwoju w pierwszym rządzie Donalda Tuska, nikt nie widział w niej przyszłej wicepremier i „prawej ręki” premiera. A jednak Bieńkowska świetnie sobie radziła w MRR, coraz chętniej widziano w niej więc twardą merytokratkę, która jako jeden z niewielu wysokich urzędników w polskiej historii naprawdę radzi sobie z unijnymi procedurami i tzw. absorbcją europejskich funduszy. Tak zresztą było - a w początkowym okresie urzędowania Bieńkowska należała do tych nielicznych ministrów rządu Tuska, których niechętnie, ale jednak, potrafiła pochwalić ówczesna opozycja. To - i umiejętnie podbudowywana opinia świetnej menedżerki i organizatorki - uczyniło z niej w końcu jedną z twarzy rządu Donalda Tuska. A stamtąd był już tylko krok do roli, która przypadła jej po ostatniej rekonstrukcji tamtego gabinetu. Do momentu przeprowadzki do Brukseli Bieńkowska szła tylko w jednym kierunku - w górę. Ale gdy osiągnęła najwyższe stanowisko w swojej karierze, zaczęła rozpływać się w politycznym niebycie.
Świat brukselskich urzędów naprawdę jest dość specyficzny - shakehandy i przemarsze po czerwonych dywanach pełnią tam istotną rolę. Ale jeszcze niedawno widziano Bieńkowską w Polsce w zupełnie innej roli.
To, co spotkało Bieńkowską, spotykało już wcześniej wielu innych, nie tylko polskich, polityków, którzy zaczynali karierę na poziomie Komisji Europejskiej czy innych najważniejszych unijnych instytucji. Prawda jest taka, że stanowisko unijnego komisarza naprawdę nie zawsze oznacza szansę na pozostawanie w świetle kamer i na realną obecność w polityce innej niż ta stricte brukselska. Z drugiej jednak strony mamy prawo podejrzewać, że Bieńkowskiej czegoś jednak brakuje.
Podstawowa pensja komisarza Unii wynosi prawie 21 tysięcy euro - tyle też Elżbieta Bieńkowska będzie zarabiać do końca kadencji. Gdy ten już nastąpi, były komisarz dostaje jeszcze przez 3 lata tzw. „dodatek przejściowy” w wysokości ponad 11 tys. euro. Do tego dochodzą świetne warunki emerytalne - po ukończeniu 65. roku życia komisarz może liczyć na świadczenia w wysokości ok. 17-19 tys. zł (w zależności od kursu euro) miesięcznie. To jest naprawdę coś. Ale trudno jednak odpowiedzieć na pytanie, czy właśnie z takimi aspiracjami jechała do Brukseli polska „Elżbieta I”. Jak na koronowaną głowę, to jednak nieco za mało.