Szymon Jakubowski

Masakra w Zatoce Lubeckiej. Ostatnie ofiary Auschwitz

Masakra w Zatoce Lubeckiej. Ostatnie ofiary Auschwitz Fot. Szymon Jakubowski, Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau
Szymon Jakubowski

3 maja 1945, cztery dni po śmierci Hitlera i dwa dni po upadku Berlina, na statkach w Zatoce Lubeckiej Niemcy zgromadzili kilkanaście tysięcy więźniów z ewakuowanych obozów koncentracyjnych. Wydawało się, że to ostatnie chwile ich niewoli. Niestety, zamiast wyzwolenia większość z nich znalazła niespodziewaną śmierć od alianckich bomb i hitlerowskich kul. Wśród ofiar była grupa więźniów z I transportu do Auschwitz z czerwca 1940 roku. Wśród nich osoby z dzisiejszego Podkarpacia.

W obliczu zbliżającej się klęski, pod naporem Anglosasów i Rosjan, Niemcy ewakuowali w kolejnych marszach śmierci tysiące więźniów wyprowadzanych z nieopanowanych jeszcze przez aliantów obozów koncentracyjnych na przełomie kwietnia i maja nad Zatoką Lubecką znalazły się tysiące osób różnej narodowości, głównie więźniów obozu w Neunengamme.

Ostrzeżenie

Tak naprawdę trudno teraz ustalić, co Niemcy planowali zrobić z więźniami - naocznymi świadkami ich zbrodni. Jedna z hipotez zakłada, że mieli oni zostać utopieni, inna, że byli kartą przetargową w planowanych przez Heinricha Himmlera negocjacjach z aliantami na temat zawarcia separatystycznego pokoju.

Nagromadzenie ogromnej ilości ludzi w Zatoce Lubeckiej, w tym wojska, nie mogło ujść uwagi aliantów. Obawiano się, że tą drogą mogą uciekać zdolne do walki siły oraz hitlerowcy dygnitarze. W niemieckich rękach była jeszcze Dania, silne zgrupowania niemieckie tkwiły w Norwegii.

2 maja alianci nadali otwartym tekstem skierowany do wroga komunikat:

- „Wzywamy wszystkie jednostki morskie pływające pod banderą III Rzeszy do natychmiastowego zawinięcia do portu. Wszystkie statki niemieckie spotkane na morzu po godz. 14.00 dnia 3 maja zostaną zbombardowane”.

Jeszcze rano tego samego dnia na Lubekę ruszyły alianckie siły pancerne. Od portu dzieliło je zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.

Atak

Około 3 maja nad zatoką pojawiły się samoloty RAF. W momencie, gdy szykowały się do ataku, dowództwo alianckie miało zostać poinformowane, że na statkach „Cap Arcona” i „Thielbecj” znajdują się tysiące więźniów. Na odwrót było jednak za późno. W "Deutschland" trafiły 32 rakiety, głównie w nadbudówki. Dwie godziny później celem kolejnego ataku stały się Cap Arcona" i "Thielbeck".

„Thielbeck” na którym znajdowało się 2,3 tysiąca więźniów dostał rakietą poniżej linii wodnej, szybko zaczął nabierać wody. Setki więźniów ginęły uwięzione w kajutach, inni w zimnej wodzie. Z tego statku ocalało zaledwie 50 więźniów. Co najmniej dwie rakiety trafiły w "Cap Arconę", powodując wyrwę w kadłubie. Kolejny nalot miał miejsce przed godziną 16.00. Z samolotów strzelano jeszcze do znajdujących się w wodzie ludzi. Piloci nie mieli prawdopodobnie pojęcia kogo zaatakowali. Około 16.15 na dnie osiadł „Cap Arcona” grzebiąc wraz z sobą pod wodą 5 tysięcy więźniów.

Więźniowie, którym udało się wydostać z kajut starali się wpław lub trzymając najprzeróżniejszych przedmiotów dotrzeć na brzegu. Niewielu z tych, którym się to udało, przeżyli. Na brzegu czekali bowiem rozwścieczeni członkowie SS i kadeci ze szkoły okrętów podwodnych. Z premedytacją strzelali do wychodzących z wody, innych zbierali w grupy i rozstrzeliwali pod pobliskimi budynkami. W obławie uczestniczyli cywilni mieszkańcy Neustadt.

Gdy tonęły statki, zaś na brzegu trwała rzeź ocalonych, do miasta wkraczały pierwsze jednostki alianckie, wśród nich elitarna 30 Jednostka Szturmowa komandora Iana Fleminga, który później zasłynie jako autor serii opowieści o przygodach Jamesa Bonda. Rozpoczęła się kolejna rzeź, tym razem niedawnych oprawców. Żołnierze nie mieli litości dla zaskoczonych jeszcze w czasie mordowania więźniów. Gdy z kolei ocaleni zaczęli brać odwet na Niemcach, zarówno wojskowych, jak i cywilnych, alianccy żołnierze nie oponowali. Wody Zatoki Lubeckiej były czerwone od krwi obu stron konfliktu. Około 18.30 do akcji ruszyły alianckie łodzie ratunkowe, wyciągając z wody kilkuset jeszcze żywych. Liczba ofiar tego tragicznego dnia wciąż pozostaje nieznana. Mówi się od pięciu do nawet 10 tysięcy ofiar.

Relacje ocalonych

Zachowały się przerażające relacje osób, które przeżyły piekło tego dnia. Zbigniew Foltyński „Foka”, powstaniec warszawski i więzień Neunengamme wspominał w wywiadzie dla Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego:

- „Raptem usłyszeliśmy strzały, wybuchy, dym, swąd. Okazało się, że Anglicy nie wiedzieli, kto jest w środku i zaczęli bombardować ten okręt. Rzucali bomby wybuchowe i zapalające. W każdym razie okręt zaczął się palić. Tutaj przeżyłem wielką tragedię. Byłem trzy piętra niżej poniżej pokładu. Zaczęła się palić góra. Jakoś, walcząc, udało mi się wydostać na pokład już wtedy, kiedy ogień zaczął obejmować cały okręt. Okręt zaczął się już pochylać. Nie

było wyjścia. Trzeba było skoczyć do wody, a woda miała tylko 10 stopni ciepła, ale człowiek musiał ryzykować. Musiałem najpierw walczyć w tej wodzie. Walczyć dlatego, że raz człowiek miał szczęście, jak nie wskoczył na innych będących w wodzie; i dwa – nie dać się innym utopić, bo każdy się ratował i chwytał się czego mógł. Więc jeszcze walczyłem w wodzie z innymi, żeby odpłynąć od okrętu i swobodnie płynąć do brzegu. A brzeg widzieliśmy. Udało mi się przepłynąć może półtora kilometra. Całego dystansu nie przepłynąłem, bo bym chyba nie przepłynął. Anglicy zmobilizowali już niemieckich rybaków, którzy płynęli w naszą stronę, któraś z łodzi mnie wyciągnęła i dowiozła do lądu. Tak się uratowałem”.

Z kolei Marian Socha, inny z ocalonych z „Cap Arcona” tak relacjonował:

- „Wielki statek nawet nie drgnął, gdy kilka śmiercionośnych bomb ugrzęzło w jego cielsku. Stał jak poprzednio. Warkot samolotów powoli oddalał się i wreszcie ucichł. Odezwały się natomiast salwy z maszynowych pistoletów. Zrazu pojedyncze, potem coraz gęstsze. To SS-mani ubrani już w pasy ratunkowe strzelali na prawo i lewo w cisnący się na górne pokłady statku tłum. Walka szła o prawo do szalup. Wąskie, strome schody sprzyjały przerażonym SS-manom. Stosy trupów zawaliły wyjścia. Więźniowie w dolnych pomieszczeniach statku zrozumieli, że nie tędy droga. Żadna z szalup nie utrzymała się na wodzie. Spuszczane w pośpiechu spadały do wody wysypując hitlerowców do morza między ciżbę pływających, oszalałych ze strachu ludzi. Pasy ratunkowe rwały się w strzępy, a ich właściciele szli na dno razem z dziesiątkami szukających ratunku ludzi.-Tymczasem na dolnych pokładach CAP ARCONY ogień szalał na dobre. Na wpół obłąkani, przerażeni tragicznym położeniem więźniowie wybijali czym się dało iluminatory, przez każdą szczelinę pchali się do morza. Byli też i tacy, którzy apatycznie ginęli w płomieniach”.

Pozostało jeszcze 40% treści.

Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.

Zaloguj się, by czytać artykuł w całości
  • Prenumerata cyfrowa

    Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.

    już od
    3,69
    /dzień
Szymon Jakubowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.