Marzenie Jerzego Kanclerza, żużlowego cudotwórcy: doczekać się jak najszybciej derbów Pomorza w ekstralidze
Do Polonii Bydgoszcz przychodził kilka razy jako menadżer. Dopiero jednak od tego roku jest zarazem właścicielem, prezesem, jak i menadżerem i mógł rządzić samodzielnie. I tak rządził, że kiedy wszyscy spodziewali się, że wejście do czołowej czwórki będzie sukcesem, Polonia wywalczyła awans do I ligi. Jerzy Kanclerz został okrzyknięty cudotwórcą, a nastroje żużlowych kibiców w regionie natychmiast się poprawiły. Przecież w 2020 roku znów będą derby Pomorza! Po siedmiu latach przerwy i pierwszy raz w historii w I lidze. Wracają stare dobre czasy pomorskiego żużla...
Czy ten awans był dla pana zaskoczeniem?
Oczywiście. Przecież przed rewanżowym finałowym meczem z PSŻ-tem Poznań mieliśmy stratę 28 punktów. Konia z rzędem temu, kto stawiałby wówczas na nasz triumf. A jednak odrobina nadziei się jeszcze tliła. Nasz krajowy lider, Kamil Brzozowski, powiedział, że skoro oni wygrali tyle z nami u siebie, dlaczego my nie mielibyśmy zdziałać tego samego? Potem, w przeddzień meczu, wyjeżdżając z klubu wieczorem, zobaczyłem trenera poznaniaków, Tomasza Bajerskiego, na naszym stadionie. To był drugi impuls, który powiedział mi, że chyba nasza wygrana nie jest aż taką fantazją, za jaką uważali ją wszyscy, bo skoro trener rywali przyjechał podejrzeć, jaki jest tor, to może nas się boi i coś w tym jest. Zmobilizowała mnie też wiadomość, że mimo tak bolesnej porażki, kibice nie zwracali biletów na rewanż, wykupionych w przedsprzedaży. To był znak, że oni jeszcze wierzyli. A ja miałbym być gorszy? O, nie...
Jak pan znalazł receptę na wygraną?
Po poznańskim laniu miałem ból głowy, myśląc nie jak odrobić straty, bo wówczas jeszcze, na świeżo, byłem przygnębiony i nie myślałem, że wygrana w dwumeczu jest realna, tylko jak zestawić pary Polonii, żeby kibice nie wyszli ze stadionu po kilku biegach, kiedy stanie się jasne, że na odrobienie strat liczyć nie będzie można. Pomyślałem już wówczas - idź, człowieku, na całość. Dlatego postawiłem na pierwszą parę najlepszych zawodników Brzozowski - Grajczonek, żeby wygrać 5:1 i dobrze otworzyć mecz. Potem co przerwę mobilizowałem zawodników, żeby jeszcze dociągnęli z dobrym wynikiem kilka kolejnych biegów, bo żal mi było kibiców. I tak jakoś wyszło, że wszystko zagrało jak trzeba i cały czas mieliśmy szanse na odrobienie strat. Po XI biegu, kiedy odrobiliśmy całe 28 punktów, zacząłem dopuszczać do siebie myśl, że może wydarzyć się to, co dotąd uważałem za cud. Ale o wynik drżałem do końca. W ostatnim biegu, choć musieliśmy zdobyć jeszcze jeden, ostatni punkt, bałem się o niego do samego końca.
Byliście przygotowani na taką ewentualność?
Skądże! Po XIII wyścigu, kiedy już awans był na wyciągnięcie ręki, ktoś poleciał do najbliższej „Żabki”, bo była niedziela, i przyniósł stamtąd wszystkie szampany, jakie mieli, a było ich 9. I tak tradycji stała się zadość. To dla mnie była jedna z najwspanialszych chwil w życiu. Przypuszczam, że podobnie dla wielu bydgoszczan - kibiców.
Ochłonął pan, zatem okazja do głębszej refleksji. Jak to się stało, że zespół, który do samego końca nie był faworytem, wygrał rywalizację w II lidze?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień