Marzenia się skończyły. Ale wierzę, że będzie dobrze
Przez całe lata wierzyłam mu, że to ja jestem do niczego - mówi pani Katarzyna. Udało jej się wyrwać z przemocowego związku. Wzięła dziecko i uciekła. Nam opowiada, jak trudno jest samotnej matce: i ze znalezieniem pracy, i mieszkania. - Ale będzie dobrze. Jestem pełna optymizmu - uśmiecha się.
Przyprowadziłam go do domu. Mama wniebowzięta. - Kasia, to fantastyczny facet - powiedziała. Nie wiem, jak on to robił. Po prostu - urok osobisty - mówi pani Katarzyna o swoim byłym partnerze, który zamienił życie jej i dziecka w piekło.
Nie tylko zresztą ich. Później, jak udało jej się od niego odejść, wylądowała w sądzie. I okazało się, że takich kobiet jak ona jest jeszcze kilka: jedna z Gdańska, inna z Poznania. Wszystkie oskarżały go o przemoc. Jedna doszła do wniosku, że nie chce mieć już z nim nic wspólnego. Zrezygnowała ze sprawy, wyjechała za granicę. Nie chciała alimentów. Nie ustalała nawet ojcostwa. Byle się od niego uwolnić...
Katarzyna żyła z oprawcą przez osiem lat. Nie przestał bić nawet, gdy urodził im się syn. Bił, bo głupia, bo do niczego, beznadziejna, sama sobie nie poradzi. - A ja w to wszystko wierzyłam - mówi kobieta.
Trzy razy próbowała uciec. Bo partner zaczął też znęcać się nad dzieckiem. Dlatego, że - jak sam powiedział - chłopiec zrobił się na tyle „kumaty”, że bronił mamę. - Kto pierwszy napatoczył się pod rękę, ten dostawał - mówi. Nie mogła patrzeć, jak cierpi jej dziecko. Ale zawsze wracała. Była za słaba psychicznie, by wyrwać się z błędnego koła.
Na szczęście jej siostra zauważyła, że dzieje się coś niedobrego. Pięć lat temu przyjechała do Warszawy, gdzie wtedy z partnerem z synem mieszkała pani Kasia. - Pakuj się. Jedziemy - powiedziała. Uciekły do podbiałostockiej wioski, gdzie na kolonii mieszka mama z siostrą.
- Najpierw groził. Potem przepraszał, obiecywał, że to się już skończy, że nigdy więcej. Prosił, żebyśmy wrócili. Aż wreszcie poprosił, że chciałby spotkać się z synem. Przyjechał, wrzucił dziecko do samochodu i pojechał. Nie widziałam syna przez trzy miesiące - przy takich wspomnieniach pani Katarzyna nie może powstrzymać łez.
Gdy w końcu odzyskała dziecko, ojciec został pozbawiony praw rodzicielskich. Sąd przyznał matce alimenty.
- On ich nie płaci, ale deklaruje, że będzie. Nie dostajemy wiec pieniędzy z funduszu alimentacyjnego. A komornik nie może sobie z nim poradzić - pani Kasia opowiada o kłopotach finansowych. To właśnie z tego m.in. powodu wyjechała od mamy i siostry ze wsi. - Obie żyją z 700 zł renty - mówi. Jednak przyznaje, że nieraz dodawała jej sił świadomość, że w razie czego - ma się gdzie podziać, że nie wyląduje na bruku, że zawsze może wrócić do rodziny.
Choć najpierw próbowała ułożyć sobie życie na wsi. Znalazła pracę w nadleśnictwie. Ciężką, przy sadzeniu drzewek. - Najgorzej było zimą - przyznaje. Nie wytrzymała, gdy syn zaczął chodzić do szkoły. Z domu do przystanku jest dwa i pół kilometra. Wójt powiedział, że dla jednego dziecka nie będzie puszczał autobusu szkolnego na kolonię. Trzeba było chodzić: czy wiatr, czy mróz, czy plucha. Gdy syn na dwa tygodnie wylądował w szpitalu z zapaleniem płuc, postanowiła: znów czas postawić na jedną kartę, zaryzykować. Przeprowadzamy się do Białegostoku. Ale zacząć życie kolejny raz wcale nie było łatwo. Choć tak niewiele chciała: znaleźć pracę i wynająć skromne mieszkanie - dla siebie i syna.
I tu problemem okazało się, że pani Kasia jest sama z dzieckiem. Bo pracodawcy zaczynali od pytania: czy planuje pani założenie rodziny? Gdy dowiadywali się, że już ją ma, stwierdzali: oczywiście w razie czego ma pani z kim zostawić dziecko? - A ja oczywiście nie miałam. Mama przecież daleko, siostra daleko. Jak ktoś jest samotną mamą, to najczęściej pracodawca zamyka mu drzwi przed nosem...
W końcu ktoś ją zatrudnił. A syn oczywiście zaraz zachorował. Musiała iść na urlop. Pracodawca zgadzał się na dwa-trzy dni wolnego. - A antybiotyk przecież trzeba podawać co najmniej przez tydzień!
Problem też był z godzinami pracy. Bo trzeba na przykład zaczynać od szóstej. Co w tym czasie zrobić z dzieckiem? Próbowała więc na popołudnia. Przygotowywała synowi kolację. Wracała - nietknięta. Innym razem dzwoni: synku, czas spać, kładź się już do łóżka. A on odpowiada: - Sam się boję...
- A przecież ważne jest też, by razem spędzać czas, by pomóc mu przy lekcjach, sprawdzić, czy wszystko zrobił dobrze... - mówi.
W końcu podpowiedzieli jej w opiece społecznej, gdzie poszła starać się o dopłatę: Proszę spróbować u Elżbiety Żukowskiej-Bubienko, szefowej stowarzyszenia Ku Dobrej Nadziei, które prowadzi kawiarnię W Starym Kinie. Udało się. Pani Kasia znalazła tu pracę. Pomagała w kuchni, w kawiarni. - Choć na początku zostałam skierowana do ekipy remontowo-budowlanej - uśmiecha się. - Ale okazało się, że tu też trzeba przychodzić bardzo wcześnie do pracy. A ja znów nie miałam co wtedy zrobić z synkiem.
Na szczęście nie było nigdy problemów, żeby chłopiec przychodził do pracy popołudniami. - Dużo tu życzliwych osób - uśmiecha się pani Katarzyna. Tak bardzo życzliwych, że dzięki stowarzyszeniu ma gdzie mieszkać. Bo z tym miała też mnóstwo problemów. Ludzie, gdy dowiadywali się, że będzie mieszkała sama z dzieckiem, rezygnowali z wynajmu. Tłumaczyli: nie będzie miała pani na czynsz. Albo: mamy świeżo pomalowane ściany, dziecko je zniszczy. A gdy już wynajmowali, po miesiącu podnosili jej czynsz: na taki, którego nie była w stanie płacić. Z ostatniego kazali jej się wyprowadzić w ciągu dwóch tygodni. Nie wiedziała już, co robić. Trzecia przeprowadzka w ciągu pół roku! Nie chciała, by syn znów zmieniał szkołę. A na mieszkanie w centrum nie było jej po prostu stać. - Pani Ela zobaczyła, jak w pracy płakałam. Opowiedziałam jej o swoich problemach. Powiedziała: to wyjątkowa sytuacja. I pozwoliła nam się wprowadzić do mieszkania treningowego, gdzie zwykle mieszkają osoby wychodzące z bezdomności, którymi również opiekuje się stowarzyszenie.
W zamian pani Kasia nadal pomaga w kawiarni i w domu dla bezdomnych. Mimo że ze stałej pracy w Starym Kinie zrezygnowała. Przyznaje: bardzo mało tam zarabiała. Nie wystarczało na wszystko. - Na szkolną wycieczkę - nie ma. Na wyjście do kina - nie mam. Coś jeszcze - znów nie mam.
Zabrakło nawet na prezenty na święta. - Syn płakał: mamo, dlaczego Mikołaj jest taki. Niegrzeczni chłopcy dostają tyle prezentów. A o mnie zapomina.
Wtedy postanowiła: będzie pracować dorywczo. Przekonuje, że to w jej sytuacji bardzo dobra decyzja. - Po pierwsze, stawki są wyższe. Po drugie - mogę zostać w domu, gdy syn zachoruje.
Myje okna, stoi na zmywaku, czasem prowadzi zajęcia z rękodzieła. I wyrabia sobie opinię u pracodawców. Bo wierzy, że za kilka lat, gdy syn będzie bardziej samodzielny, znajdzie sobie pracę na stałe.
A marzenia? - Były. Ale dawno się skończyły. Zwykle życie stawało mi na drodze. Marzenia zawsze było trzeba odłożyć na dalszy plan.
Stowarzyszenie Ku Dobrej Nadziei - to właśnie ono pomaga ostatnio pani Katarzynie. Dzięki niemu ma gdzie mieszkać i dorobić.
Pomaga nie tylko jej. Przy stowarzyszeniu działa Ośrodek Wychodzenia z Bezdomności „Zakątek Nadziei”, ogrzewalnia dla bezdomnych. Prowadzi też zajęcia reintegracji zawodowej i Kawiarnię w Starym Kinie.