Marzę, by wystąpić jeszcze na stadionie Skry Warszawa
Złoty medal i rekord świata to nie koniec sezonu dla Anity Włodarczyk.
Dotarło już do Pani, że oprócz zdobycia złotego medalu olimpijskiego pobiła także rekord świata?
Z każdym dniem mam tego coraz większą świadomość. Z pewnością jestem najszczęśliwszą młociarką na świecie.
82,29 m robi wrażenie. Może Pani rzucać dalej?
Pewnie, że tak. Rekordowy rzut nie był idealny, więc wszystko przede mną. Od czasu konkursu trenowałam mniej. Dopiero po powrocie do kraju wznowiłam ćwiczenia. Muszę, bo bardzo zależy mi na wysokiej formie podczas Memoriału Kamili Skolimowskiej [28 sierpnia – red.]. Dla mnie to od zawsze szczególne zawody. Do tego mogą być fajnym spotkaniem olimpijczyków z kibicami. Wstęp jest wolny, więc mam nadzieję, że na Stadion Narodowy przyjdzie dużo ludzi. Ja mogę zapewnić, że chcę tam ponownie daleko rzucić.
Poprawić rekord świata?
Czemu nie? Stać mnie na to.
Jest Pani zawodniczką Skry Warszawa, ale trenuje w Cetniewie, Spale... Ostatnio zrobiło się głośno, że władze stolicy nie pomagają stołecznemu klubowi. Z Pani strony nie da się chyba więcej zrobić, żeby zwrócić uwagę na problem?
Sportowo na pewno. Gdy pokazuje ludziom zdjęcia, gdzie trenuję, to nie chcą mi wierzyć. Dziwią się, jak rekordzistka świata, no a teraz już mistrzyni olimpijska, może przygotowywać się do startów w obdrapanej, śmierdzącej siłowni, w towarzystwie grzybów na ścianach i chwastów. Marzę, by jeszcze przed zakończeniem kariery wystąpić na Skrze.
Te warunki nie zniechęcają?
Z jednej strony tak, ale ja zagryzam zęby i robię swoje. Inaczej sama sobie zaszkodzę. No i nie byłoby medali.
Jak się nosi ten złoty?
Super, chyba jest trochę cięższy niż srebrny z Londynu. Ale to miły ciężar.
Czeka Pani na wymianę krążka sprzed czterech lat (złota medalistka Tatiana Łysenko została przyłapana na dopingu)?
Takie informacje do nas dochodzą, że na 90 proc. zostanę mistrzynią. Czekamy na oficjalny komunikat. Jak będzie – wtedy będziemy się cieszyć.
A medal z Rio jak będzie Pani świętować?
W kuchni, muszę nadrobić i pojeść polskich potraw (śmiech).
Podobno na stołówce w Rio były Pani ulubione jajka?
Tak, bo były przez nas przygotowane. Niestety, jedzenie w wiosce nie było najlepsze. Narzekało na nie większość sportowców. Non stop kurczak i stek. Ostatnie dwa dni przed startem już nie mogłam na to patrzeć.
Nie przeszkodziło to Pani w zdeklasowaniu rywalek.
Pracowałam na to od 2001 r. O złocie marzyłam od poprzednich igrzysk w Londynie. Udało się, tak jak z pobiciem rekordu świata, o którym myślałam tylko po cichu, ale atmosfera na stadionie dała mi dodatkową mobilizacje. Dużo dały mi treningi w Rio. Były fantastyczne. Pobiłam tam w sumie wszystkie rekordy życiowe w młotach pięcio- i sześciokilogramowych. Motywacja z tych udanych treningów przed startem dodała mi skrzydeł.
Część zawodników narzekała też na klimat.
Mnie uratowała lodówka z butelkami z wodą. Co chwilę polewałam sobie głowę, szyję, nogi. Byle choć trochę się schłodzić, bo cienia na stadionie nie było. Ale jak się jest w formie, to takie warunki są rzeczą drugorzędną. Trzeba się po prostu zmobilizować. Choć zaraz po konkursie spojrzałam na termometr poza stadionem i w słońcu pokazywał 59 stopni Celsjusza. Taka to jest brazylijska zima.
Co się stało z Pawłem Fajdkiem, który odpadł w eliminacjach?
Nie rozmawiałam z nim jeszcze, ale wydaje mi się, że wszystko zadziało się w jego głowie. Nie da się inaczej wytłumaczyć rzutów na 72 metry w eliminacjach, gdy kilkanaście minut wcześniej, podczas rozgrzewki, rzucał po w okolice 78 metra. Ale to są igrzyska, impreza, której nie da się porównać do żadnej innej.
Rozmawiał i notował Tomasz Biliński