Marta stanęła w sądzie w imieniu ofiary księdza pedofila
Rozmowa z Martą Laudańską, osobą zaufania w procesie, który Arek, ofiara księdza pedofila, wytoczył Diecezji Bydgoskiej i Archidiecezji Wrocławskiej.
Nie będzie przeszkadzało, jeśli zapalę?
Nie, oczywiście.
Na samą myśl, że będziemy o tym rozmawiać, powracają nerwy. Proces trwał kilka lat, cały czas nim żyliśmy.
Zanim zapytam cię o Arka, chciałbym cofnąć się w czasie. Przed tymi wydarzeniami pewnie dochodziły do ciebie informacje o pedofilii.
Jak do każdego. Medialne.
Byłaś zaangażowana w życie Kościoła?
Mój mąż, owszem, był chłopakiem wychowanym w środowisku Oazy. Ja zawsze byłam bardziej zdystansowana. Ta sprawa w równym stopniu nas przygniotła.
Kiedy w twoim życiu pojawia się ksiądz Kania?
Kilka lat przed sprawą Arka. Nawet pamiętam to pierwsze spotkanie. Zobaczyłam go w kościele w otoczeniu dzieci. Wyszliśmy z tego kościoła i powiedziałam do męża, że ten ksiądz ma twarz mordercy. Głupi żart, ale on rzeczywiście miał coś takiego dziwnego w twarzy. Później w żaden inny sposób nie zapisał się w pamięci. Na pewno prowadził msze, miał kazania, ale go nie zapamiętałam. Nawet nie pamiętam, czy był u nas na kolędzie. A zapamiętałam wizyty proboszcza, którego lubiliśmy i szanowaliśmy.
Dlaczego używasz czasu przeszłego?
Bo to się zmieniło.
Sądzisz, że proboszcz mógł wiedzieć o praktykach księdza Kani?
Kiedy był u nas ostatnio na kolędzie nowy ksiądz, zapytałam go, jak wygląda plebania. Bo nigdy tam nie byłam. No więc wyobraźmy sobie takie duże mieszkanie, w którym mieszka kilku księży. Każdy ksiądz ma w nim pokój z łazienką. Do tego mieszkania przyjeżdżają goście, młodzi chłopcy, i zostają u księdza Kani na noc. Czy proboszcz mógł nie wiedzieć? Czy mógł nie zobaczyć byłego ministranta z Wrocławia, który zostaje na noc i tej samej nocy uprawia z wikarym ostry seks? Czy można nic nie widzieć i nic nie słyszeć? Być może, ale ja w to zwyczajnie nie wierzę.
Ilu było wówczas księży na plebanii?
Trzech. Ten trzeci uczył wówczas religii mojego syna. Był jeszcze jeden ksiądz, który nie mieszkał na plebanii. Sądzę, że on również wiedział. Bo we Wrocławiu wiedzieli na pewno. Skoro już we Wrocławiu skłonności księdza Kani zwracały uwagę, to i tu musieli o tym wiedzieć. Wszędzie, gdzie posługiwał, angażował się w opiekę nad ministrantami. Wybierał sobie grupkę chłopców, zabierał tych wybrańców na basen, do kina, na wycieczki rowerowe. Zaprzyjaźniał się z ich rodzicami. Większość tych imprez odbywała się pod szyldem „zbiórek ministranckich” w tzw. kościele dolnym.
Mówimy nie o latach 80. czy 90. ale o rzeczywistości stosunkowo niedawnej. Rzeczywistości, w której księży „grillują” antyklerykalne czasopisma, a Janusz Palikot usiłuje zbić na tym kapitał polityczny. Księża są już pod lupą. W tym kontekście poczucie bezkarności ks. Kani jest zdumiewające.
Ale to zjawisko trwa. Wszyscy ludzie Kościoła, którzy byli zaangażowani w tę sprawę, idą w zaparte: „To się nie zdarzyło”, „to nie nasza wina”, „zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić”.
Jak dowiedziałaś się o Arku?
Ministranci przypisani są do odpowiednich godzin mszy. Traf chciał, że Arek zawsze służył do mszy, na która chodziliśmy. Jakiś czas później nasza córka poznała go podczas przygotowań do bierzmowania. To nie była głębsza znajomość, zwykłe koleżeństwo. Córka powiedziała mi, że Arek jest specyficzny, „pod szafą chowany”.
W dalszej części rozmowy przeczytasz między innymi:
- z jakiej rodziny pochodzi Arek
- kiedy powiedział Marcie, co go spotkało
- jak Marta zareagowała, gdy się dowiedziała
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień