Marta i Krzysiek na festiwalu w Rzeszowie znaleźli miłość na całe życie
On wiedział, że to ta jedyna, jak tylko na nią spojrzał. Ona „chemię” poczuła, kiedy poprosił ją do tańca. Polonusi poznali się 3 lata temu w Rzeszowie podczas festiwalu, a dziś są małżeństwem
To, że Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych z założenia ma łączyć Polonię z ojczyzną ich przodków, wiedzą wszyscy. Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, jak mocno może łączyć też serca tancerzy mieszkających na co dzień tysiące kilometrów od siebie.
Dziś najlepiej wiedzą to Marta Klich z zespołu Biały Orzeł z Toronto i Krzysztof Rakowski, tancerz grupy Młody Las z Anglii. Kiedy 3 lata temu podczas poprzedniej edycji festiwalu się poznali, oboje byli singlami i oboje nie chcieli wchodzić w związki. Przyjechali do Rzeszowa, żeby dobrze się bawić i poznawać nowych ludzi. Zwłaszcza że dla Krzyśka to był pierwszy festiwal. Marta gościła na nim już czwarty raz.
- Za każdym poprzednim razem myślałam, że jest spora szansa, że wśród ponad tysiąca osób mających tę samą pasję uda mi się poznać kogoś, z kim zwiążę się na całe życie. Ale jakoś to nie wychodziło - śmieje się 29-latka z Toronto. - Tym razem na nic się nie nastawiałam i dlatego poznanie Krzyśka było tak niesamowite.
To był czwartek, dzień poprzedzający rozpoczęcie polonijnego święta folkloru w Rzeszowie. Marta, która przyjechała tu ze swoją mamą, skończyła właśnie kurs choreograficzny w Rzeszowie i podczas graduacji odebrała dyplom. Tego samego wieczoru postanowiła to uczcić i szukała okazji do wspólnej zabawy i tańca.
- Szłam korytarzem akademika, gdy nagle usłyszałam na jego końcu muzykę. Poszłam w tym kierunku, a kiedy pojawiłam się w otwartych drzwiach, natrafiłam na spojrzenie Krzyśka - uśmiecha się Marta Klich. - Ale to był pierwszy dzień, chciałam porozmawiać z innymi znajomymi, więc długo tam nie zabawiłam. Kiedy się żegnałam, Krzysiek powiedział, że mnie znajdzie. Pomyślałam, że przecież wśród tylu pięknych kobiet na pewno nie będzie szukał akurat mnie - wspomina.
Robił wszystko, by ją odnaleźć
Ale Krzysiek był nieugięty. Jeszcze tego samego wieczoru podczas zabawy w stołówce podszedł do Marty i poprosił ją do tańca. Dla niej to był ten moment, w którym straciła do niego głowę.
- Po prostu płynęliśmy po sali. Nigdy z żadnym tancerzem nie czułam takiej „chemii”, to po prostu było niesamowite
- opowiada. - Od tamtej pory każdy wieczór spędzaliśmy razem i nie mogliśmy się ich doczekać. Całymi dniami za sobą tęskniliśmy, bo jak wiadomo, cały czas są próby, koncerty, występy i widywaliśmy się tylko podczas posiłków.
Krzysztof przyznaje, że w Marcie od początku widział kandydatkę na swoją żonę i matkę swoich dzieci.
- W niedzielę, kiedy wszystkie zespoły brały udział we mszy św., Marta śpiewała solówkę „Ave Maria”. Patrzyłem na nią, słuchałem i powiedziałem do kolegi, że ja się z tą dziewczyną ożenię - wspomina Krzysztof Rakowski.
Dlatego choć na co dzień, jak to lekarz z wykształcenia i z zawodu, jest zdyscyplinowany, zorganizowany i mało spontaniczny, podczas ostatniego dnia festiwalu, kiedy jego zespół pakował się do wyjazdu, on nieoczekiwanie oświadczył, że zostaje jeszcze na tydzień w Polsce.
Dla jego znajomych taka decyzja była szokiem, bo to nie było przecież w stylu Krzysztofa. Ale wiedzieli, że zrobił to dla Marty, która od początku miała w planach zostać w Polsce po festiwalu, by zwiedzić m.in. Kraków i Zakopane. Ten wspólnie spędzony tydzień tylko utwierdził ich w przekonaniu, że chcą być razem.
- Pamiętam, że siedzieliśmy pod kościołem Mariackim i zastanawialiśmy się, co dalej. Wyszło na to, że ja chyba muszę przeprowadzić się do Anglii, a Krzysiek musi kupić tam dla nas dom. I dokładnie tak się stało
- śmieją się tancerze.
7 miesięcy po tamtym festiwalu Marta przeniosła się do Anglii. W maju 2016 r. wzięli ślub cywilny, a w maju tego roku kościelny. Dlatego rozpoczynająca się kolejna edycja święta polskich tańców ludowych jest dla nich tak wyjątkowa. W końcu to tu zrodziła się ich miłość.
- My do Rzeszowa zawsze będziemy wracać, to jest miejsce naszych najpiękniejszych wspomnień, a teraz podczas festiwalu znów będziemy przeżywać nasz romans - uśmiecha się małżeństwo. - Tak sobie teraz myślimy, że to uczucie między nami nie mogłoby się tak szybko przekuć we wspólne planowanie życia, gdyby nie fakt, że nasi rodzice bardzo podobnie nas wychowali. Oboje od dziecka tańczymy, oboje chodziliśmy do polskich szkół, oboje byliśmy w harcerstwie, w domach w podobny sposób utrzymywało się polskie tradycje, obchodziło święta. Połączyło nas nie tylko uczucie do siebie nawzajem, ale też miłość do Polski - dodają.
Czują się u nas jak gwiazdy
Ile znajomości, przyjaźni i sympatii można zawrzeć, kiedy w jednym miejscu spotka się 37 zespołów z 14 krajów świata i pięciu kontynentów, doskonale wiedzą też tancerze z zespołu Wilia z Litwy.
Poza grupą Olza z Czech, która przyjeżdża na festiwal od jego pierwszej edycji, Wilia jest jednym z tzw. festiwalowych weteranów. Obecna edycja to już 10. w historii zespołu. Po co przyjeżdża się do Rzeszowa?
- Dla tej atmosfery, dla tego wszystkiego, co dzieje się na miasteczku, kiedy wracamy z koncertów. Jedyne w swoim rodzaju jest to, że wszyscy tutaj potrafią tańczyć, dlatego nawet jeśli jest impreza w klubie, to nikt nie przestępuje z nogi na nogę, ale wszyscy tańczą - mówi Ewelina Brasel, tancerka z 13-letnim stażem.
- Są tu ludzie z całego świata, więc idąc alejką, można się natknąć na kogoś z Brazylii, kto tańczy capoeirę, kawałek dalej ktoś z Australii gra na bębnach, z okien słychać skrzypce, z pokojów akordeon. To jest niesamowite święto tańca, radości i muzyki - dodaje Aleksander Sudujko.
Dlatego tancerze przyznają, że choć zawsze mają mocne postanowienie pójścia wcześniej spać, mało kiedy się to udaje. Bywa, że poranne próby, zwłaszcza, kiedy na zewnątrz panuje upał, są bardzo męczące. Energię i adrenalinę stawiającą na nogi daje im wtedy kontakt z publicznością. Jak zaznaczają tancerze, rzeszowianie od lat przyjmują ich bardzo ciepło i życzliwie.
- To widać na koncertach, kiedy żywiołowo reagują, klaszczą, wstają. Dla artysty fakt, że ktoś chce go oglądać, jest najpiękniejszą nagrodą za włożony wysiłek. Tańczy się dla was wspaniale, bo na każdym występie dostajemy od widzów mnóstwo energii. A ogromna scena, światła i burza oklasków sprawia, że czujemy się tu jak gwiazdy - mówi Mirosław Maruszewski z Wilii. - Ten kontakt mamy też podczas korowodu, kiedy wszyscy nam machają, czasem ocierają łzy wzruszenia, mimo że wokół jest kolorowo, radośnie i tanecznie. Czujemy się tu mile widzianymi i wyczekiwanymi gośćmi.
Jak podkreślają tancerze, ważne dla nich jest też to, że w Rzeszowie regularnie co trzy lata spotykają przyjaciół i znajomych poznanych podczas poprzednich edycji. Tych z każdym rokiem zresztą przybywa. Zwłaszcza, że niektórzy są w Polsce tylko podczas festiwalu.
- My jesteśmy Polakami z dziada pradziada, ale są takie osoby, które z Polską nie mają nic wspólnego. Tańczą polskie tańce, bo one się im po prostu podobają
- mówi Ewelina. - I nic w tym dziwnego, bo one są bardzo żywiołowe, szybkie, radosne. Nasze litewskie są zdecydowanie spokojniejsze - uśmiecha się.
Jedna wielka polska rodzina
Wspólne wykonywanie polskich tańców przez ludzi, których dzielą często oceany, jest bardzo ważne dla tancerzy z Wesołego Ludu z Chicago. To jedna z tych grup, którą na festiwalu można zaliczyć do weteranów. Wesoły Lud z USA przyjechał do Rzeszowa po raz 11., tym razem w ponad 30-osobowej reprezentacji.
- Chętnych zawsze jest więcej, bo ten festiwal ma swoją renomę i jest bardzo dobrze znany w Chicago, gdzie działa kilka zespołów - opowiada Jacob Stypuła z Wesołego Ludu.
- To jest jedyne takie wydarzenie i nie da się go porównać z niczym innym. My cieszymy się każdym dniem spędzonym tutaj, nawet każdym smacznym polskim obiadem, bo jedzenie, które dostajemy, jest przepyszne - zaznacza Kacper Szumiec.
Czas na odwiedzenie rodziny
Jak dodają tancerze, festiwal to coś takiego, czego nie można się doczekać. Wszyscy spotykają się i stają się jedną wielką polską rodziną, bez względu na to, skąd przyjechali. Jak podkreślają tancerki, ważną i wyczekiwaną przez wszystkich częścią festiwalu jest taneczna parada w sercu miasta.
- Jesteśmy kolorowi, uśmiechnięci, więc najbardziej cieszą się na nasz widok dzieci, dla których zawsze mamy przygotowane cukierki - uśmiecha się Camilla Steczek.
- Wszyscy nas zagadują, pytają, skąd jesteśmy, chcą znać naszą historię. To cudowne czuć takie zainteresowanie - dodaje Sylvia Kupiec.
Niemal wszyscy tancerze Wesołego Ludu urodzili się w USA. Dlatego część z nich wykorzystuje festiwal do tego, by odwiedzić rodzinę i krewnych w Polsce i przedłuża sobie pobyt. Oficjalnie Polonusi zostaną w Rzeszowie do wtorku. Ostatnim akcentem święta folkloru będzie koncert galowy w hali na Podpromiu.