Marsz, dwa kazania i świeckie państwo
Porównania opozycji do niemieckich okupantów, palone portrety przeciwników, i wielu moich dawnych znajomych, co to udają, że „nie widzą i nie słyszą” jak nie przymierzając nieodżałowany marszałek Gucwa. To Marsz Niepodległości
W tym roku jako wydarzenie państwowe – rząd oficjalnie znacjonalizował polskich nacjonalistów. Czyli ten hejt i wyzwiska z marszu też się stały „państwowe”? Czyli podobnie jak wielu wyborców jestem już państwowo i oficjalnie hejtowany, a koleżanki i koledzy z partii rządzącej i ze środowisk władzy, już układają usta do tłumaczenia, że to dlatego, że „sąd coś tam”, „że Frasyniuk coś powiedział” w TVN parę tygodni temu, że wszyscy winni a oni święci i takie tam żałosne uciekanie od prawdy, która jak wiadomo jest największą przyjaciółką tej kolumny.
Tak, wiem, zaraz się zacznie relatywizacja: że nie wszyscy źli na Marszu, że prowokacje były, że były „rodziny z dziećmi”… Tylko co to tłumaczy? W sumie to tych dzieci mi szkoda najbardziej – nawdychają się stęchłego nacjonalizmu niepotrzebnie. Już przywykłem – władza w Polsce tak ma, że jeśli chce mnie jako polityka zohydzić Państwu, czyli wyborcom to wyzywa od zdrajców i uaktywnia wszystkich nerwowych komentatorów w mediach społecznościowych, którzy grożą mi maczetą. Jeśli się komuś nie daj Boże coś stanie, to dopiero będzie wylewanie krokodylich łez. Słowo Targowica brzmi w arsenale części moich koleżanek i kolegów z rządu już prawie tak pospolicie jak każda inna nazwa geograficzna. Ciekawe czy obok, w sąsiednich kolumnach ktoś już napisał dziś coś o zdrajcach i targowiczanach.
Gdyby nasze losy potoczyły się inaczej, pewnie byśmy takie dni jak 11 listopada, w sumie nie mające wiele wspólnego z religią obchodzili wyłącznie „po świecku”, co wierze narodu zapewne by nie zaszkodziło. Mielibyśmy ceremonie i rytuały jak Francja, co ostatnio żegnała Belmodo z głównym „celebransem” prezydentem Republiki. U nich za dużo czasem świeckości, u nas za mało, chociaż wojsko ratuje sytuację bo ładnie umie celebracje – jak na Placu Grunwaldzkim wczoraj. W każdym razie żelaznym elementem obchodów narodowych jest u nas msza w katedrze. Nie, nie. Nie będę tu komentował kazań, chyba, że narodowe, rocznicowe. W każdym razie na Wawelu nieźle pokazał arcybiskup metropolita Jędraszewski jak się Polska rodziła z różnych kawałków w 1918 roku nie zapomniawszy o najdrobniejszych szczególikach (Republika Tarnobrzeska czy Rzeczpospolita Zakopiańska z prezydentem Żeromskim), które zostały mi w głowie z wykładów w czcigodnym Collegium Witkowskiego UJ.
Poczet ojców niepodległości trochę był może z przechyłem śląsko-wielkopolskim, bo zabrakło galicyjskich Witosa i Daszyńskiego. A za to ani słowa nie było ani o marszach, ani o paradach. Żadnych. Tak zdecydowanie lepiej. A kardynał Nycz (też krakowski kontekst) w Świątyni Opatrzności Bożej powiedział to, co proste, podstawowe i co powinni powtarzać prezydent i premier, zamiast straszyć „utratą suwerenności”.
Każdy politolog wie przecie, że wzajemna pomoc europejskich narodów w dzisiejszych czasach to nie ograniczenie suwerenności a po prostu dobra polityka. Ale trzeba było to przypomnieć z ambony, bo u nas ciągle nie wystarczy z uniwersyteckiej katedry. Dodajmy: wizja integracji europejskiej wg kardynała Nycza, to taka jakiej chciał przykładowo Pius XII czy Jan Paweł II.
W czasach emotikonów, których w wydaniu papierowym brak, muszę dla jasności podkreślić, ze piszę to zdanie zdecydowanie z uśmieszkiem sympatycznym i autoironicznym, z taką buźką, no wiecie… A więc konkluzja: jak tu świeckie państwo robić, skoro politycy rządzący udają, że nie wiedzą na jaki marsz dali zgodę i, że nie widzą pod czym maszerują, a podstawowe polityczne oczywistości muszą raz jeszcze w naszej historii wyjaśniać biskupi a szczególnie kardynałowie?