Marek Niedźwiecki: Podjąłem decyzję o odejściu z Trójki, bo nie było innej możliwości. Ja już naprawdę nic nie muszę [WYWIAD]
Jak długo mówi się przepraszam? Zajmuje dwie sekundy. Ale to słowo nie padło. Zostałem posądzony o nieuczciwość; telewizja wygadywała na mój temat straszne bzdury. Nie mogę wrócić, póki jest taka sytuacja, jaka jest. A ona się przez najbliższe lata nie zmieni. Poza tym – jak mogę się procesować ze stacją i iść do niej pracować? – Marek Niedźwiecki w rozmowie z Anitą Czupryn o Trójce, muzyce, podróżach i swojej najnowszej książce „DyrdyMarki”.
To nie są dyrdymałki – pomyślałam, kiedy przeczytałam Pana najnowszą książkę „DyrdyMarki”. Pisze Pan o sprawach, które niejako Pana ukonstytuowały. Czyli: Trójka, muzyka i podróże. Zacznę od tego momentu, kiedy 28-letni, przepraszam Pana bardzo – „szczawik” – pojawia się w Programie Trzecim Polskiego Radia.
Wtedy to byłem prawie emeryt! 28 lat dla dziennikarza oznaczało wiek dojrzały. Dziś to się jeszcze bardziej zmieniło, bo do radia idą już 16-latkowie.
Co było impulsem, żeby z łódzkiego radia przejść do radiowej Trójki?
Praktycznie od dzieciństwa, od lat 60., kiedy zacząłem słuchać Listy Przebojów Studia „Rytm”, emitowanej w radiowej Jedynce, myślałem o tym, że chciałbym zostać panem Markiem od listy przebojów. Tamtą listę prowadził Andrzej Turski, potem Piotr Kaczkowski. Trwała krótko – pięć lat. Porównując ją do 38 lat Listy Przebojów Trójki, można powiedzieć, że to był tylko moment w historii. Ale dla mnie, wówczas 14-latka mieszkającego w małym miasteczku, jakim był i nadal jest Szadek, radio stało się oknem na świat. Zaczynałem i kończyłem dzień z radiem. Tamta lista nadawana była w soboty od 18 do 19. Wtedy sobie wymyśliłem, że jak dorosnę, to właśnie to chcę robić.
Dlaczego więc poszedł Pan na Wydział Budownictwa Politechniki Łódzkiej?
Po to, żeby sobie ułatwić życie. Zacznę od początku. W 1968 roku mamy Listę Przebojów Studia „Rytm” i marzenie, że jak dorosnę, będę panem Markiem od listy przebojów. Nikomu się tym nie chwaliłem, bo by się ze mnie śmiali. Ale zacząłem konsekwentnie działać. Już w szkole podstawowej recytowałem wiersze. W szkole średniej prowadziłem gazetkę ścienną, o muzyce oczywiście; do kółka recytatorskiego też należałem. Słuchałem Radia Luxembourg, American Top 40, więc angielski był mi potrzebny, stąd myślałem o anglistyce. Nie byłem kujonem, ale miałem łatwość uczenia się. Tylko, że w szkolnym rankingu okazało się, że jestem drugi; pierwsza była moja koleżanka Baśka. I to ona mogła sobie wybierać studia bez egzaminów, więc wybrała anglistykę. Ja musiałem zdawać egzaminy. Wybrałem to, co wydawało mi się najłatwiejsze: politechnika, ale nie wydział mechaniczny i nie „włókno”, na którym studiowała moja siostra. Zresztą, odwiedzając wcześniej siostrę w akademiku i widząc w pokojach głośniki, dowiedziałem się, że nadaje tam Studenckie Radio Żak. W głowie od razu mi się ułożyło, że to będzie moje pierwsze radio. Wybrałem wiec politechnikę, najłatwiejszy wydział, czyli budownictwo. Żeby zostać spikerem w Polskim Radiu, wtedy, w latach 70., trzeba było mieć skończone wyższe studia, nieważne jakie. Chciałem więc je skończyć, żeby być spikerem. Ale im dalej, tym bardziej wydawało mi się nieosiągalne, żebym mógł być panem Markiem z radia.
Jak to?! Przecież radio studenckie, potem Polskie Radio Łódź?
Studia przedłużyłem sobie o rok, nie dlatego, że byłem niezdolny, ale dlatego, że nie widziałem w zasięgu wymarzonej roboty. W „Żaku” działałem od 1973 roku do 1980 może 81. Zostanie spikerem było moją ostatnią deską ratunku, bo po studiach groziło mi wojsko.
I wtedy łódzkie radio zorganizowało konkurs na spikerów.
Tak jest. Akurat szukano dwójki spikerów. Ktoś zobaczył ogłoszenie, ktoś powiedział mnie i Aśce, koleżance z „Żaka”. Pojawiliśmy się ostatniego dnia. Mnie przyjęli od razu na pełny etat, Aśkę na pół etatu. Pracę spikera zacząłem 1 maja 1978 roku. Wydawało mi się, że już będzie łatwiej.
Że będzie bliżej do bycia panem Markiem od listy przebojów?
Tak, bo zacząłem współpracę najpierw z Jedynką, ze Studiem Gama – magazynem muzycznym, nadawanym codziennie od 13 do 15. To był punkt zaczepienia.
Wysyłał Pan do Warszawy nagrania swoich audycji?
Była taka zasada, że im więcej robisz dla Warszawy, tym jesteś ważniejszym dziennikarzem w rozgłośni regionalnej. Wówczas w mojej rozgłośni pracował Włodek Łuszczykiewicz; pani pewnie tego nie pamięta, był popularnym „Dziadkiem Włodkiem” z Lata z radiem. W łódzkim radiu był gwiazdorem. Ja zacząłem robić do Studia Gama i dzienne wydania, i nocne, i niedzielne…
… młody, pracowity.
Pracowity. Jeździłem do Warszawy na dwa dni, spałem w akademiku, wracałem do Łodzi, zrobić swoją robotę jako spiker. Dało się to poukładać. Rozgłośni regionalnej zależało na tym, żeby jej pracownicy współpracowali z centralą. Jeździłem więc do radia na Malczewskiego, poznawałem ludzi, ale gdzieś w tyle głowy uwagę miałem skierowaną na Trójkę. Poznałem Zofię Kruszewską, która była realizatorką i w Jedynce, i w Trójce; to ona była motorem, abym zaczął współpracę z Trójką. Rozpocząłem ją od audycji „Nowa płyta”, która ukazywała się w każdą niedzielę o 15. Kiedy udało mi się zdobyć coś atrakcyjnego, a miałem w Łodzi niezłe kontakty wśród di-dżejów, to dzwoniłem do Marka Gaszyńskiego i pytałem: „Panie Marku, mam nowe płyty: Manhattan Transfer, Jon i Vangelis, Al Stewart. Może by pan coś chciał”? Odpowiadał: „Dobra, niech pan zrobi tego Vangelisa”. No, to robiłem. Nagrywałem w Łodzi, taśmę wysyłało się do Warszawy i to szło w Trójce. Już w tej Trójce byłem! Co prawda to tylko jedna zapowiedź, która trwała dwie minuty, a potem leciała muzyka, ale ważne, że już te kontakty były.
A potem przyszedł stan wojenny.
Rozgłośnie zamknęli. Musiałem wrócić do Szadku, do rodziców. Pierwsza zaczęła działać Jedynka, potem Dwójka. Trójka miała ruszyć w kwietniu. Kiedy wreszcie można się było dodzwonić, Zosia Kruszewska poinformowała mnie: „Nie przyjmuj żadnych propozycji od Jedynki. Trojka rusza w kwietniu, na pewno będą chcieli ciebie mieć”. I tak rzeczywiście było. Odezwał się do mnie Andrzej Turski. Przyjechałem do Warszawy, do siedziby radia na Malczewskiego; Turski szedł korytarzem, ja biegłem obok niego, jak Krystyna Janda w „Człowieku z marmuru”. Powiedział: „Dobra, przyjmujemy cię na etat, będziesz pracował w Trójce. W sobotę, w każdym radiu na świecie jest lista przebojów i ty będziesz tę listę robić”.
Pan wtedy wiedział, jak ta lista ma wyglądać?
Pytałem: „Jak? Co?”. Odpowiedział, że to go nie interesuje. „Nie chcę w to ingerować. Ludzie mają tego słuchać”. Pierwsze wydanie listy odbyło się 25 kwietnia 1982 roku. Oprócz sobotniej listy prowadziłem z kolegami poranne i popołudniowe „Zapraszamy do Trójki”. Potem, jak się zmieniły czasy, Andrzej Turski powiedział: „Weekend zaczyna się w piątek, więc listę przenosimy na piątek”.
Pamięta Pan swoje emocje, podczas pierwszej listy?
Tydzień wcześniej było zerowe wydanie listy, które sam ułożyłem. Przedstawiłem 20 utworów z tych, jakie wtedy graliśmy i powtarzałem: „Prosimy o kartki pocztowe, bo za tydzień będzie lista przebojów”.
Kartki pocztowe! Zapomniałam!
Nie było internetu, Google, Wikipedii. nic z tych rzeczy. Trzeba było wypełnić kartkę pocztową, kupić znaczek za 40 groszy, a może nawet za złotówkę i wrzucić do skrzynki. To wszystko było dla mnie niesamowite. Nie myślałem o tym, że jest stan wojenny i jak to ludzie ocenią. Nie było między nami nienawiści, hejtu, jaki mamy teraz w internecie. Pewnie by mnie zabił w ciągu pierwszych miesięcy. Ale wtedy ludzie cieszyli się, że jest coś takiego jak Trójka, że daje im odrobinę swobody, światową muzykę, ale polską również. To był najlepszy czas polskiej muzyki rockowej. Maanam, Perfect, Lady Pank, Republika, Lombard. Długo mógłbym wymieniać.
Lista Przebojów Trójki była naszym szaleństwem. Nagrywało się ją, a kiedy zdarzyło się, że ktoś nie mógł jej wysłuchać, to przyuczał rodzica, jak ma zapisać, jaki utwór jest na miejscu pierwszym, drugim i trzecim (śmiech).
Przypomniała mi pani, że kiedy w 1968 czy 69 roku mieszkałem u mojej ciotki w Zduńskiej Woli, bo była zima i trudno było codziennie dojeżdżać do szkoły, poszedłem na studniówkę, to wówczas ciotka musiała mi spisać listę. Nikt z moich znajomych nie słuchał Listy Przebojów Studia „Rytm”. Ciotka umówiła się więc z koleżanką i we dwie spisywały. Co one tam powpisywały! Na przykład jako tytuł piosenki pisały: „Uwaga fotoamatorzy” – bo Andrzej Turski mówił: „Uwaga, fonoamatorzy, start”. One miały ubaw zapisując to, a ja – odczytując. Dopiero później listę zaczął drukować „Sztandar Młodych”, więc miałem gotowce.
Skąd się u Pana wzięło to upodobanie? W domu nauczycielki i masarza słuchało się muzyki?
Muzyki słuchała moja dwa lata starsza siostra. Kochała się w Piotrze Szczepaniku, jej idolem był Presley. Ja, trochę w kontrze, wolałem Czerwone Gitary, Halinę Frąckowiak i Cliffa Richarda bardziej niż Elvisa Presleya. Fascynacja zrodziła się z fascynacji radiem. Odkryłem je – to był dla mnie prawdziwy teatr wyobraźni. Proszę sobie wyobrazić – lata 60., malutkie miasteczko, 2,5 tysiąca mieszkańców, jedno kino „Rolnik” i nic więcej.
Wróćmy jeszcze do Trójki. W książce pisze Pan, że wtedy, w latach 80., wychodziliście poza system. Dla mnie Trójka była wówczas takim eksperymentem polityczno-kulturalnym. Wydawało się, że w Trójce więcej można. Jaka była atmosfera?
W książce napisałem, że Trojka była wentylem bezpieczeństwa, którego celem było spacyfikować młodzież, żeby nie wychodziła w trakcie dzienników telewizyjnych na spacery. Ale wtedy to do mnie nie docierało. Byłem cienkim Bolkiem stojącym na samym dole; osobowościami byli Wojciech Mann, Piotr Kaczkowski; przyszła Monika Olejnik; nowym nabytkiem był Wojtek Reszczyński. To byli ci, którzy razem z Turskim przeszli z „Radiokuriera”, 15-minutowej audycji, którą wymyślił w Jedynce. Nawiasem mówiąc, potem wymyślił „Teleexpress” – odbicie „Radiokuriera” w telewizorze. Atmosfera w Trójce panowała genialna; jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nikt nie pytał, ile kto zarabia czy pracuje mniej, czy więcej. Wszyscy pracowaliśmy na hasło „Zapraszamy do Trójki”. Wszyscy cieszyliśmy się wolnością, bo to był powiew wolności. Tak zresztą byliśmy postrzegani – Trójka w tamtych ciężkich mrocznych czasach, była promieniem normalności. Nie udawaliśmy tej radości ani tego, że chcemy tam pracować. Był zachwyt, że możemy to robić.
Pasjonaci!
I to w każdej dziedzinie. Ale proszę też pamiętać, że na początku prawie w ogóle nie było polityki. Była króciutka audycja, która się nazywała „Polityka dla wszystkich”, prowadziła ją pani Barbara Grębecka. Potem dopiero przyszły Monika, Beata, Jola…
… drapieżne reporterki.
Tak, tak; to się zdarzyło potem. Wcześniej Anna Semkowicz prowadziła audycję „Tylko bez polityki, proszę”. Trójka się od polityki dystansowała. Była za to czysta radość, żadnej koniunktury, żadnego myślenia, że robimy coś dla czegoś. Robiliśmy dlatego, że to była pasja tych wszystkich ludzi, którzy zostali zaproszeni przez Turskiego do radia. Nie wiedziałem tego na pewno, tylko podejrzewam, że przez starych ludzi Trójki myśmy byli traktowani jako taki trochę niepotrzebny nabytek; no bo po co komu lista przebojów? Grześ Wasowski żartował ze mnie mówiąc: „To ty przyjechałeś do nas na czołgu, tak?”, ale w krótkim czasie nastąpiła asymilacja i takie połączenie starej Trójki z nową, że Wasowski został mężem Moniki Olejnik. Myślę, że ci wszyscy ludzie wiedzieli, że my nie przyszliśmy z wyrachowania, tylko dlatego, że tak się nadarzyło. Taka była okazja, taka potrzeba chwili.
A potem zaczął Pan jeździć do Sopotu na festiwale.
Nigdy nie marzyłem, żeby prowadzić festiwale i nawet trochę się z prowadzących wyśmiewałem. Ale miałem duży sentyment do tych, którzy prowadzili je naprawdę dobrze. Irena Dziedzic i Lucjan Kydryński byli jak wzorzec z Sèvres pod Paryżem. W 1985 roku zdarzyło się kompletnym przypadkiem, że zadzwonił do mnie Krzysiek Materna i powiedział: „W tym roku będzie inaczej, ja z Bogumiłą Wander będziemy schodzić ze schodów, a ty będziesz przedstawiać artystów”. Miałem siedzieć z boku, za kotarą i przedstawiać artystów w krótkich zapowiedziach. To było ostatnie, co chciałem robić. Nigdy nie marzyłem o życiu na estradzie; zresztą do dzisiaj mnie to stresuje. Ale wtedy jechać na festiwal oznaczało możliwość spotkania Claire Hamill, która przyjechała i zaśpiewała „The Moon is Powerful Lover”. Pomyślałem: „Będę blisko niej, to przynajmniej zrobię wywiad”. Potem powiedziałem, że już nigdy więcej. Ale w 1986 moja słynna asertywność spowodowała, że pojechałem znowu.
(Śmiech). Przy okazji Pan zarobił. To wtedy kupił Pan ziemię w Górach Izerskich?
Nie. Wtedy zarobiłem na wczasy w Bułgarii.
Przy okazji zapytam – co łączy Pana z kelnerem z Miami i dentystą z Wiednia?
Tak powiedziała o mnie Dana Gillespie, widząc mnie w białej marynarce z kolekcji Barbary Hoff. Szczerze mówiąc, zachwyciłem się Daną, jej osobowością; chodziliśmy nawet razem na plażę w Sopocie. Zbliżyły nas Indie. Pachniała paczuli, zapytałem o ten zapach i wtedy dowiedziałem się, że jest w połowie Hinduską, że jeździ do Indii, miała tam swojego mentora Sai Babę; nagrała też wiele płyt z hinduską muzyką. A jak się jeszcze dowiedziałem, że była przyjaciółką Davida Bowie’go, to w ogóle szok! Kiedy wylatywała z Sopotu do Wielkiej Brytanii, zapytała, co mi przysłać z Londynu. Nieopatrznie powiedziałem: „papier toaletowy”. Takie były czasy, że papier toaletowy z zachodu to było coś fantastycznego. I ona niestety mi to wysłała. Mieszkałem wtedy na ulicy Bonifraterskiej, którą ona zapisała, że wyglądało jak „Bonisraterska”, więc z tym papierem miało związek.
(Śmiech).
Niestety, musiałem jechać na główną pocztę, bo tam odbierało się paczki z zagranicy. Mało tego – paczki tam przed wydaniem otwierano. To był dopiero wstyd, jak się okazało, że dostałem papier toaletowy! Ale to Dana mi powiedziała, kiedy spotkaliśmy się w Wiedniu: „Słuchaj, w tym Sopocie to wyglądałeś jak kelner z Miami albo dentysta z Wiednia”. Rzeczywiście, dentysta z Wiednia tak wygląda; mam kolegę, który jest dentystą w Wiedniu i on zawsze przyjmuje w takiej białej marynareczce; takim białym kitlu.
Z książki dowiedziałam się, że miał Pan parę wpadek, jeśli chodzi o wywiady z gwiazdami. To mnie zaskoczyło. Byłam przekonana, że Pan sam jest taką gwiazdą, której nikt na świecie nie odmówi wywiadu. A tu na przykład zamiast wywiadu z Whitney Houston, ledwo zamienił pan zdanie z jej matką Cissy, też zresztą artystką…
… genialną wokalistką jazzową, tak.
Byłam przekonana, ba, wydawało mi się, że widziałam nawet Pana wywiad z Davidem Bowie!
Nigdy z nim nie rozmawiałem.
Całe szczęście, że się Pan zreflektował i poleciał do Paryża na wywiad z Madonną. Do Hotelu Ritz, tego samego, z którego wyszła księżna Diana i potem zginęła w wypadku. Bo na początku Pan odmówił. Pomyślałam: „Zwariował?!”
Też tak o sobie pomyślałem. Zadzwonił do mnie Janek Chojnacki, był 94 rok. Janek powiedział: „Jest możliwość pojechania do Paryża na wywiad z Madonną”. Odpowiedziałem: „Madonna to nie jest moja bajka” i odłożyłem słuchawkę. A potem pomyślałem, że chyba faktycznie jestem chory. Paryż! Atrakcyjny wyjazd! Madonna! Hotel Ritz! Oddzwoniłem więc i powiedziałem, że przemyślałem i chętnie pojadę. Byliśmy za małym krajem, żeby mieć z Madonną wywiad telewizyjny. Był tylko radiowy, a potem jeszcze zrobiłem z niego skrót do „Playboya”. Madonna oczarowała mnie absolutnie. Od tej pory stałem się jej fanem. Była bardzo dobrze przygotowana do wywiadu, cierpliwa, nie czuło się zniecierpliwienia ani dystansu.
Nie zdradzę, co Pan Madonnie wręczył w prezencie, niech czytelnicy sami o tym przeczytają. Ale to był znakomity pomysł.
Na miejscu okazało się, że jest nas szóstka dziennikarzy z całego świata i każdy miał dla niej jakiś prezent. To było bardzo sympatyczne, a mnie weszło w głowę, że na takie spotkania należy zabierać prezenty.
I dlatego Lionel Richie dostał od Pana…
… wódkę z trawką. Żubrówkę.
Wspomnę o czymś, o co bym Pana nigdy nie podejrzewała. Pierwsza rzecz to kradzież w Hotelu Ritz, a druga to, że zawinął Pan papierosy Angie Bowie. Tej Angie, o której śpiewał Mick Jagger.
Przyznam, że tych przewinień było więcej. W pewnym momencie zacząłem być kolekcjonerem łyżeczek z samolotów. Być może pojawią się one w następnej książce. Mam ich sporo, a niektóre są z takich linii lotniczych, których już nie ma. Myślę, że każdy z nas w tamtych czasach miał takie pokusy, żeby zabrać ze sobą mydełko z hotelu, albo szamponik. Po wywiadzie z Madonną, kiedy byłem już rozluźniony i mogłem się napić kawy i zobaczyłem zawieszkę z napisem „Nie przeszkadzać”, to ją zwinąłem. Wisi u mnie w pokoju do dzisiaj. Nie mogłem też nie zakosić papierosów Angie Bowie, które zostawiła.
Gdzie Pan spotkał Angie?
W Wiedniu. Było to możliwe dzięki Danie Gilespie. Rozmawialiśmy telefonicznie, zaprosiła mnie na swój koncert. Powiedziała: „Będą moi znajomi, w tym Angie”. Pytam, jaka Angie? „Angie Bowie. Znam się z Davidem, z Angie też jesteśmy koleżankami” – usłyszałem. No, to oczywiście poszedłem na koncert. Siedzieliśmy przy stole w kilka osób i nagle wchodzi Angie Bowie.
Piękna jak anioł?
Wyglądała dziwnie, w stylu punk. Połowa włosów postawiona na żel, połowa głowy wygolona. Przyszła z narzeczonym, który na pewno miał od niej 20 lat mniej. Jeden drink, drugi drink, po czym narzeczony przerzucił Angie przez ramię i wyszedł z nią. Papierosy zostały. No to wziąłem.
Kogo częstował Pan papierosami Angie Bowie?
Palili je moi koledzy, którzy przychodzili do mnie na tak zwaną męską wódkę. Słyszałem: „Niedźwiedź, nie masz jakiegoś papierosa?” Mówiłem, że przecież nie palę, ale potem przypominało mi się, że mam te Benson & Hedges, które zostawiła Angie Bowie.
Pamięta Pan kto je palił?
Głównie Piotr Stelmach (śmiech).
Dużo pisze Pan w książce o podróżach. Skąd się wzięła w Pana życiu Australia?
Wzięła się stąd, że koleżanka z Trójki, która wyjechała i mieszkała w Adelajdzie, zadzwoniła raz do mnie i powiedziała: „Niedźwiedź, skrzyknęliśmy się w cztery stacje radiowe, Perth, Adelajda, Melbourne i Sydney, że cię zapraszamy na miesiąc. Będziesz w każdym miejscu tydzień; będziesz uczestniczył w życiu radiowym, spotykał się z ludźmi i prowadził dyskoteki”. Te dyskoteki bolały najbardziej, ale powiedziałem: „Trudno. Lecę”. Taki był pierwszy raz, w 1995 roku.
A co z listą przebojów wtedy? Nagrywał Pan wcześniej i była puszczana z taśmy?
Wtedy już miałem druhów zastępowych, którzy prowadzili listę, gdy ja nie mogłem. Tylko raz zdarzyło mi się ją nagrać wcześniej. To było w 1983 roku; pojechałem na wakacje do Sopotu. Jest sobota, wychodzę z hotelu, żeby pospacerować i z każdego okna dobiegała mnie lista. Dojmujące uczucie. Chciało mi się krzyczeć: „To ja! Ja tu jestem!” Popularność listy w tamtych czasach była niewiarygodna.
Też uważam, że nie mieliśmy wtedy nic lepszego. Rozmowę zaczęliśmy od Trójki i na niej skończymy. Wróci Pan?
Nie ma takiej możliwości.
„Lubię wracać” – napisał Pan w książce.
Na dodatek wybrałem utwór „Powrócisz tu”, gdy prowadziłem ostatnią audycję.
No właśnie.
Minęły trzy miesiące. Jak długo mówi się przepraszam? Zajmuje dwie sekundy. Ale to słowo nie padło. Zostałem posądzony o nieuczciwość; telewizja wygadywała na mój temat straszne bzdury. Nie mogę wrócić, póki jest taka sytuacja, jaka jest. A ona się przez najbliższe lata nie zmieni. Poza tym – jak mogę się procesować ze stacją i iść do niej pracować?
Kuba Strzyczkowski mówił w wywiadach, że po pierwsze Pana przeprosił, po drugie, że rozmawia z Panem o powrocie.
Kuba nie ma mnie za co przepraszać, bo to nie była jego wina. Rozumiem, że mnie przeprosił w imieniu programu, ale… No, nie mogę. Dziś zastanawiam się nad tym, czy to był dobry pomysł, być panem Markiem od listy przebojów. Myślałem, że to jest bezpieczna sytuacja. Okazało się, że nie jest. Podjąłem decyzję o odejściu, bo nie było innej możliwości. Bóg mnie strzegł. Jestem emerytem i tak naprawdę to ja już nic nie muszę.