Marek Kamiński odkrył niemal wszystko. Poza samym sobą... I dalej szuka [rozmowa]
Znany podróżnik i polarnik mówi nam o swoich relacjach z dziećmi, pierwszych podróżach, o tym jak groźnie zabłądził w Polsce i o sprawdzeniu hartu ducha jakim była nie wyprawa, ale pielgrzymka.
- Dużo pan podróżuje teraz ze swoimi dziećmi.
- Byłem z nimi na Sri Lance, w Japonii, razem też byliśmy w Maroku kamperem - to był pomysł Poli. Jechaliśmy najpierw przez Europę i dotarliśmy do Santiago de Compostela. To było niezwykłe doświadczenie, kiedy z dziećmi byliśmy na mszy dla pielgrzymów, a wieczorem - jeszcze tego samego dnia - w Fatimie na procesji. Dzieci przeżyły te wydarzenia… Może po części mnie zrozumiały.
- Dzieci lubią wyprawy z Panem?
- One tak naprawdę bardzo nie chcą podróżować. Wolą być w domu. Kiedyś miałem dla nich propozycję, aby na cały rok pojechać w podróż dookoła świata, zwiedzać glob, a uczyć się w systemie home school, to jest możliwe. Nie chciały.
- Może pana nieobecność w domu tak je smuci, że wolą nie iść śladami taty?
- Może jest w tym przekora, ale przede wszystkim świadomość własnej niezależności i wartości. Kay chce być konstruktorem. Pola- artystką, malarką. Jest bardzo uzdolniona. Mamy plan - stworzymy książkę.
- Był pan zaledwie trzy lata starszy od Poli, gdy wybrał się pierwszy raz w samodzielną wyprawę statkiem handlowym do Danii.
- Rodzice byli po rozwodzie, ale bez problemów wyrazili notarialnie zgodę na moją podróż. Na rejs zapracowałem przy truskawkach i myjąc szyby na stacjach benzynowych, samodzielnie przeszedłem przez całą gehennę administracyjną związaną z wyrobieniem paszportu… Rejs do Aalborg - i pierwsze spotkanie z Zachodem, gdzie w sklepach są dżinsy i pomarańcze. Oficerowie marynarki, którzy wiedzieli, że chcę być podróżnikiem, odradzali mi zawód marynarza. Bo brak w nim miejsca na zwiedzanie ciekawych miejsc, większość życia toczy się na morzu, traci się życie rodzinne.
- No proszę , a teraz córka mówi: tato, jedziemy w podróż kamperem. I jedziecie!
- Gdy byłem w jej wieku, były inne czasy. Podróżowanie było droższe - nie było np. tanich linii lotniczych, za to o wiele bardziej sformalizowane, Zachód był za kurtyną… Również ja osobiście znajdowałem się w innej sytuacji. Po rozwodzie rodziców żyłem na dwa domy, przyzwyczajony do samotności i samodzielności. Teraz jest o wiele łatwej podróżować, nawet organizować wielkie wyprawy. Tylko że teraz podróżowanie jest standardem, a kiedyś magnesem, czymś na kształt pożądanego, bo zakazanego owocu.
- Przedstawia się Pana jako podróżnika, polarnika. Po co zdobywał pan „trzeci” swój biegun - szedł z Kaliningradu do Santiago de Compostela...
- Z polarnych wypraw, po zdobyciu biegunów wracałem, dotknąwszy granic wytrzymałości organizmu pod względem fizycznym i psychicznym. Jest jednak coś jeszcze w człowieku, jego duch, jego hart. To coś też wymaga próby, sprawdzenia się.
- Naprawdę musiał się pan sprawdzić także pod względem duchowym?
- Może miał to być jakiś rodzaj pokuty?Poza tym w życiu „po biegunach” zaczynało mi czegoś brakować, może trochę zacząłem gnuśnieć.
- Spotkał pan po drodze wielu pielgrzymów, a oni zwierzali się ze swych motywacji do wyjścia w drogę. To było jak spowiedź.
- Pielgrzymowaliśmy obok siebie czasem kilka godzin, czasem parę dni i wtedy pytanie „dlaczego idziesz?” padało często. Spotkałem biznesmena, który chciał się wyrwać z korporacyjnego porządku. Był Peter z Węgier, poważnie chory - początkowo mówił, że chce opisać pielgrzymkę, by pokazać, że osoba chora może dokonać wielkich czynów, a potem przyznał, że jego życie osobiste się rozpada i potrzebuje wyciszenia. Często jest tak, że w samą podróż wybieramy się nie z konkretną motywacją, tylko z poczuciem konieczności pójścia. Dopiero w drodze dochodzi się do sedna swej motywacji, dociera się do problemów i usiłuje się w myślach znaleźć ich rozwiązanie. Ze mną też tak było: wzywała mnie droga, bardzo dużo słyszałem o Szlaku św. Jakuba, chciałem nim pójść. I to nie fragmentem trasy, ale okrutnie długą drogą od grobu Immanuela Kanta, z Kaliningradu, czyli dawnego Królewca przez: Rosję, Polskę, Niemcy, Belgię, Francję i Hiszpanię - do Santiago de Compostela, grobu świętego Jakuba. To podróż od bieguna rozumu do bieguna wiary.
- Cztery tysiące kilometrów. Bał się pan?
- I czułem ogromną fascynację.
- Zaskoczył mnie spis pana ekwipunku. Koszulki były tylko dwie. Były za to aż cztery książki.
- Wszystkie według mnie ważne w takiej drodze. Były to: Pismo Święte i trzy inne książki: „Noc ciemna” świętego Jana od Krzyża, „Wino demonów” ojca Bungego oraz „Przewodnik po pomorskim szlaku świętego Jakuba”.
- A i tak się pan zgubił w okolicy Rowów nad Bałtykiem…
- Przeszło 30-kilometrowy pas plaży, który dzieli Łebę od Rowów, jest niezamieszkany. Pogoda się pogorszyła, przyszła zadymka nie do zniesienia, postanowiłem odbić na południe i poszukać schronienia w lesie. Wędrowny szlak biegł brzegiem, ale uznałem, że nie stanie mi się krzywda, jeśli z niego zboczę, a przy okazji skrócę sobie drogę. Po godzinie, dwóch nie posunąłem się daleko naprzód, a jedynie w głąb rezerwatu przyrody, który rozciągał się między jeziorami. Sięgnąłem po telefony, miałem dwa - były rozładowane. Zaczęła mnie ogarniać panika. I wtedy przypomniałem sobie, że w plecaku powinien być maleńki kompas. Taka zabawka, którą zapakowałem dla śmiechu, ale właśnie ona mogła uratować mi skórę. Dzięki niej odnalazłem leśną ścieżkę i kilka godzin później dotarłem do wioski.
- Zdarzenie nad Bałtykiem przyrównał pan w książce „Trzeci biegun” do spotkania z… jaguarami.
- Bo czasem trudno odróżnić zagrożenie od bezpieczeństwa. Kiedyś wszedłem sam do dżungli i prawie natychmiast spotkałem dwa jaguary. Byłem bez broni. Patrzyłem na nie, a one na mnie. Bałem się. Obok nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Ale gdy na chwilę odwróciłem wzrok, jaguary zniknęły tak nagle, jak się pojawiły.