Marcin Dorociński: W filmie jak na boisku, gra się do jednej bramki
Zazwyczaj trzyma się zasady, że aktor jest od grania, a nie od gadania. Niewiele zdradza na temat rodziny. Spokojny, bez skandali i afer, za to ze Złotymi Lwami na koncie i kilkoma naprawdę świetnymi rolami. W tym roku na gdyńskim festiwalu widzieliśmy go w filmie „Na granicy”.
Ma Pan teraz dobry czas w swoim zawodowym życiu. Rola za rolą.
To prawda, że od pewnego czasu mam szczęście do ról. Ale myślę, że ja temu szczęściu pomagam również swoją pracą. Staram się skupić nad tym, co jest do zagrania. I dawać tyle, na ile pozwalają mi scenariusz, reżyser i inni aktorzy. Wiem, że to praca zespołowa i że wszyscy mają wpływ na końcowy efekt filmu. Staram się więc patrzeć i słuchać innych ludzi. To proste.
Każdy film ma swój klimat i swoją ekipę. Ale to kawał ciężkiej roboty na planie.
Jeśli się jest przez miesiąc na planie, i to po 12 godzin dziennie, a nawet dłużej, to najważniejsze jest to, żeby wytrzymać fizycznie. To, co mówię, może się wydawać błahe, często nawet o tej zasadzie zapominamy. Ale jak się nie ma kondycji i nie ma się siły, to zawsze najpierw pada głowa. I wtedy nie jest się na pracy odpowiednio skupionym. A na planie „Na granicy” i pracy było bardzo dużo, i fizycznie było ciężko.
Zdjęcia zimą, w Bieszczadach. Co było wyjątkowo uciążliwe?
Wszystko. Dwanaście godzin pracy i gdyby nawet człowiek tylko sobie siedział i miał do powiedzenia cokolwiek, to wystarczy. Czasami się wydaje, że skoro aktor ma kilka kwestii, to czym on się zmęczy? Ale jeśli przez 12 godzin pozostaje się w ciągłym napięciu i skupieniu, to zmęczenie daje o sobie znać. Na trzy miesiące przed zdjęciami rozpocząłem więc treningi. Straciłem kilkanaście kilogramów, ale zyskałem lepszą kondycję. I potem, w trakcie już samych zdjęć, codziennie wieczorem starałem się biegać w Polańczyku. A każdy, kto był w Polańczyku, wie, że tam jest pod górę. Więc to był dla mnie niezły obóz kondycyjny. Ale też sam plan filmowy był takim obozem, po którym się wraca bogatszym w doświadczenia, dojrzalszym. Nie jestem w stanie przytoczyć tu anegdoty w stylu, że biegnąc przez las, spotkałem niedźwiedzia. Natomiast spotkałem otwartych ludzi, pełnych wiary w to, że robimy coś naprawdę fajnego. Od Wojtka [Kasperskiego, reżysera - dop. aut.] począwszy, poprzez wszystkich członków ekipy. Spotkanie z Andrzejem Chyrą, Bartoszem i Kubą, którzy zagrali dwóch chłopców, to było niesamowite spotkanie. Nieczęsto się takie zdarza.
Pan wybiera dokładnie scenariusze filmowe...
Nie wiem, czy dokładnie.
Ale nie bierze Pan do zagrania wszystkiego, jak leci.
Mam to szczęście, że mogę czytać różne scenariusze. Ale żebym przebierał... to nie jest dobre słowo. Nie odrzucam scenariusza, bo mam focha. Bywa tak, że nie mogę w jakimś filmie zagrać, bo w tym czasie pracuję nad inną fajną produkcją filmową. I nie udało się pogodzić tych terminów. A z kolei pracować przez cały rok codziennie po prostu się nie da. A ja już jestem coraz starszy. I nie daję rady fizycznie, nawet bardzo dużo trenując.
Ale to nie jest ten przypadek, że Dorociński wypada z lodówki...
Teraz miałem miesięczne wakacje. Trzeba sobie robić przerwy, gdy to tylko możliwe, jeśli ma się ten luksus. Bo taka przerwa pozwala na to, żeby wyczyścić sobie głowę po jednym filmowym projekcie i zrobić miejsce na drugi projekt.
Na planie „Na granicy” spotkało się dwóch topowych aktorów: Pan i Chyra. Nie pojawia się wtedy taka rywalizacja, zwłaszcza kiedy się kręci takie męskie kino?
Ale jaka rywalizacja?
Zawodowa.
Ale o co? Bo ja tego nie rozumiem. Dla mnie nie ma czegoś takiego, że ktoś z nas lepiej wypadnie. Powtarzałem już nieraz, że dla mnie najważniejsze jest to, jaki będzie film. Jeśli zagram w supersłabej produkcji, to co to dla mnie za pociecha, że ja byłem od kogoś lepszy? Wszystko robię dla filmu. I wszyscy aktorzy grają po to, żeby film był najlepszy. Gramy w jednej drużynie, do jednej bramki.
Ale w show-biznesie nie ma rywalizacji?
A co znaczy show-biznes? Nie zostałem aktorem dlatego, żeby być w show-biznesie, tylko dlatego żeby grać w dobrych filmach i spektaklach. Nie robię tego, żeby się ścigać, tylko żeby poszerzać zawodowe horyzonty, spotykać się z fajnymi ludźmi i robić rzeczy, których do tej pory nie robiłem. Ten zawód jest niesamowity. Nie zawsze mamy szczęście dostawać propozycje, jakie by się chciało. Czasami telefon nie dzwoni, szczególnie tuż po szkole teatralnej. Ale jeśli aktor skupi się nad tym, co ma do wykonania, to po jakimś czasie przyjdzie do niego wdzięczność tego zawodu z drugiej strony.