„Manneken Pis” - czyli „Siusiający chłopczyk”, tak Pan nazwał to nasze dzisiejsze spotkanie? Dlaczego się Panu przypomniała ta sympatyczna rzeźba uliczna z Brukseli, ten już wielowiekowy symbol miasta, legendarny, obfotografowany, uwielbiany przez całą Europę? Czyżbyśmy mieli rozmawiać o Unii Europejskiej?
Nie. O Polsce. Bo niedawno w polskim parlamencie nastąpił piękny dzień, niezwykły i rzadki, kiedy cała Izba była zgodna w przyjęciu jasno sformułowanego aktu! Nie było protestów, nie było kłótni, nikt nie zgłaszał wniosków formalnych, które pan marszałek z lubością zawsze odrzuca. Nie było żadnego, bałaganu, wszyscy, jak jeden mąż oczekiwali finału.
A zjednoczył tę Izbę artysta: Andrzej Wajda. On, już nieżyjący, zjednoczył tę skłóconą, wiecznie rozpolitykowaną Izbę. Bo wszyscy wiedzieli, jak bardzo szykujący się akt jest ważny nie tylko dla parlamentu, ba - może i dla całego narodu, ale przede wszystkim, jak ważny jest ten akt dla samego pana prezesa! I jakże to pięknie zostało pomyślane od początku!
Oto pan prezes, który przecież wyrósł z filmu, a w każdym razie niemal od dzieciństwa, jak się zdawało, szykowany był do filmowej kariery, że przypomnę rewelacyjny debiut kilkuletnich braci Kaczyńskich w filmie „O dwóch takich, co ukradli księżyc” - miał w tym dniu właśnie przeżyć swój sentymentalny powrót do własnych początków. A samo posiedzenie miało być swoistym ukoronowaniem jego drogi: od artysty - do polityka. Bo politycy mieli uhonorować artystę, a pan prezes, jako wywodzący się z artystów od dziecka, nagle mógł mieć radość, że Sejm przyjął wreszcie ustawę jednogłośnie, jednomyślnie.
I proszę sobie wyobrazić, że właśnie w tym momencie , tak pięknym dla prezesa, może po raz pierwszy w tej kadencji, nagle … zachciało mu się „siusiu”. Organizm odmówił posłuszeństwa. I akurat, kiedy marszałek Kuchciński wygłaszał piękne słowa uchwały Sejmu dla uczczenia wielkiego Andrzeja Wajdy, gdy posłowie, niezależnie od opcji, w skupieniu słuchali odczytywanych przez pana marszałka zdań o wielkości Andrzeja Wajdy, pan prezes musiał wyjść! Straszne, niesprawiedliwe dla psychicznej i intelektualnej gotowości pana prezesa. Nie przewidział buntu własnego organizmu! Nie mógł mu przeciwdziałać!
Wyższość prostej, niemal mechanicznej fizyczności nad przemyślaną i gruntownie przygotowaną reakcją polityki i kultury stała się niespodziewanie gorzką lekcją pokory: tak, trzeba się ugiąć przed własną fizycznością! Trudno z nią wygrać! Manneken Pis!
Ja sam w tym miejscu współczuję, że pan prezes w takim akurat, ważnym dla niego momencie, musiał wyjść! Ale też podziwiam głęboko, jaka jest lojalność tej jego partii, że gdy panu prezesowi zachciało się siusiu, to i dziesięciu innym też się zachciało. Takiej symbiozy i takiej, że tak powiem daleko posuniętej zgodności organizmów, nie widzieliśmy dawno! A może nawet nigdy nie widzieliśmy, bo nigdy nie było partii tak lojalnej i tak zgodnej w reakcjach. Tak idealnie zgodnej w najmniejszym choćby ciśnieniu wewnętrznym, w którym nawet czynności fizjologiczne są w pełni zharmonizowane.
A dlaczego cała ta sprawa była tak ważna dla pana prezesa? To proste. Czyż nie powiedział niedawno, z właściwą sobie, precyzją, że „trzeba łagodnie, ale skutecznie przegonić te wszystkie starcze klany, które rządzą polską sztuką filmową”? Powiedział! Czy teraz, w obliczu śmierci Największego z Nich nie mógł odczuć wyrzutów sumienia? Mógł i odczuł! A tu pech, taka słabość organizmu, taka niemożność naprawienia zbyt pochopnego sformułowania! Doprawdy, prawdziwe załamanie mógłby pan prezes odczuć, gdyby nie to, że nie był sam. Jego partia była z nim. Nawet w takiej gorzkiej reakcji i przykrym objawieniu się słabości organizmu!
Rzecz w każdym razie została na pewno odnotowana w Brukseli, gdzie rejestruje się każde, najmniejsze nawet zdarzenie, nadające nowe , aktualne uzasadnienie dla wielkiej legendy o siusiającym chłopcu: Cokolwiek by się powiedziało, Manneken Pis!
Wysłuchała: Maria Malatyńska