Małysz: Znalazłem się na rozdrożu
Adam Małysz stracił głównego sponsora rajdowego i zastanawia się, co dalej zrobić ze swoim życiem.
Artur Gac: Zajął Pan 7. pozycję na liście najbardziej wpływowych ludzi w polskim sporcie magazynu „Forbes”. Poza faktem nobilitacji, tak realnie: na co Adam Małysz dzisiaj ma wpływ?
Adam Małysz: Na pewno w jakimś stopniu na opinię publiczną, jeśli chodzi o skoki narciarskie. Sądzę, że ludzie cenią sobie moją wiedzę. Oczywiście zawsze pojawiają się głosy krytyczne, co nieuniknione. Co jeszcze?...
Może utrwalony przez lata pozytywny wizerunek?
Coś w tym jest. Staram się unikać tematów, które nie tylko są niewygodne, ale też uruchamiają lawinę krytyki. Trochę to boli, bo przez takie zachowania człowiek staje się uwięziony.
Chce Pan powiedzieć, że wpadł Pan w sidła swojej grzeczności i stonowanych wypowiedzi?
Z jednej strony tak, ale z drugiej nigdy nie starałem się komuś narazić i wyrażać negatywnie, bo to nie leży w mojej naturze. Po prostu czasami coś mi się nie podoba i chciałbym to skrytykować. Kończy się na tym, że zachowuję to dla siebie. Nie potrzebuję, aby - zwłaszcza w internecie - ktoś anonimowy mnie obsmarowywał.
Określmy Pana obecny status w motosporcie. Czy pięciokrotny uczestnik Rajdu Dakar w dalszym ciągu będzie startował w rajdach?
Sytuacja jest ciężka, gdyż w tym momencie nie mam sponsorów. Orlen nie przedłużył ze mną umowy, ponieważ firma ma teraz inną politykę sponsoringową.
Co było przyczyną? Fakt, że nie osiąga Pan wyników, jakich by od Pana oczekiwano? A może potencjał marketingowy nie jest już na tak wysokim poziomie?
Wartość marketingowa na pewno nie była powodem, ponieważ wymagano ode mnie, abym każdego roku robił badania dotyczące tzw. ekwiwalentu medialnego. Wykładałem na to własne, niemałe środki. Z roku na rok wychodziło, że zapewniam bardzo duży zwrot medialny w stosunku do inwestowanych we mnie środków.
Więc co mogło być głównym powodem?
Zmieniła się władza, a w związku z tym strategia sponsorska. Oczywiście moje wyniki były bardzo różne, a dwa ostatnie lata ciężkie. Najpierw spalił mi się samochód, rok temu w aucie rozpadła się skrzynia biegów, więc i miejsca były niezadowalające. Mogłem się spodziewać, że będzie problem z uzyskaniem takich pieniędzy, jakie miałem do tej pory, ale nie przypuszczałem, że sponsoring strategiczny w ogóle nie zostanie przedłużony.
Dostał Pan oficjalną decyzję?
Tak, PKN Orlen w tym momencie będzie inwestował mocniej w młodzież oraz w dyscypliny, które bardziej będą związane z Polską niż ze startami zagranicznymi, na przykład w Ameryce Południowej. Nie mam pretensji, bo sam nie przypuszczałem, że ta dyscyplina generuje aż takie koszty.
Wycofa się Pan z motosportu? Zawsze Pan powtarzał, że praca na pół gwizdka Pana nie interesuje.
Nadal tak jest. Jeśli nie znajdę strategicznego sponsora, który udźwignie moje starty w Pucharze Świata czy Dakarze, to w głowie już przebłyskuje mi myśl, że nie będę jeździł. Chciałbym, bo włożyłem w ten sport zdrowie i serce, ale nie za wszelką cenę. Musi iść za tym wysoki poziom.
Czyli w tym momencie Pana kariera rajdowca jest w zawieszeniu?
Dokładnie tak.
Może w tych okolicznościach, po wieloletnich podchodach, wreszcie mocniej zaangażuje się Pan w działalność w Polskim Związku Narciarskim, zostając etatowym pracownikiem?
Mam takie propozycje, nie ukrywam. Szczególnie ze strony wiceprezesa Andrzeja Wąsowicza, który cały czas próbuje mnie zwerbować. Za każdym razem wychodziłem jednak z założenia, że jeśli mogę aktywnie uprawiać sport, to trzeba to robić, bo dzięki temu człowiek nie zdziadzieje. Sport zawsze miał pierwszeństwo przed innymi możliwościami. Teraz znalazłem się na rozdrożu, a ponieważ nie usiedzę dłużej w miejscu, nie ukrywam, że rozważam tę propozycję.
Są też inne możliwości?
Mam kilka propozycji, niezwiązanych ani z PZN, ani ze startami. Może trochę z motosportem, ale już w innej formule. Natomiast wciąż, mając iskierkę nadziei na pozostanie w rajdach, nie podjąłem decyzji.
Nosi Pan jeszcze w sercu żal w związku z wydarzeniami z 2012 roku, gdy bez konsultacji wyznaczono Panu rolę przedskoczka honorowego w Pucharze Świata w Zakopanem? Postanowił Pan wówczas zostać w domu i obejrzeć konkursy w telewizji, ale między Panem i prezesem Apoloniuszem Tajnerem zaiskrzyło.
Nie wiem, czy zaiskrzyło. Z prezesem nigdy nie miałem starcia. Jeśli coś mamy do siebie, to dzwonimy i wszystko sobie wyjaśniamy. Media mocno podgrzały ten konflikt. Problem był w tym, że dopiero co wróciłem zmęczony z Dakaru i usłyszałem od osób trzecich, że mam pełnić jakieś funkcje. Wkurzyło mnie to, ale nigdy nie doszło do utarczek słownych.
Do jakiej roli w związku najbardziej kwalifikują Pana umiejętności?
To trudne pytanie, bardziej kierowane do osób, które są mną zainteresowane.
Proszę poczuć się przez chwilę, jakby pisał Pan list motywacyjny.
Chciałbym mieć aktywne stanowisko, bazujące na moim doświadczeniu, które mogłoby pomóc przede wszystkim skoczkom i kombinatorom norweskim. Parę lat temu proponowano mi funkcję dyrektora sportowego tych dwóch dyscyplin.
Trener Stefan Horngacher wykonuje dobrą robotę z kadrą naszych skoczków?
Myślę, że tak. To też i moja idea, żeby do Polski ściągnąć właśnie Stefana. Kiedy wahano się, kogo wybrać, optowałem za Horngacherem. Znam go, nieobce były mi jego metody. Ponadto przez ostatnie lata nabrał sporo doświadczenia, będąc w kadrze Niemiec. Przyda się nam osoba, która przyniesie know-how z innych krajów. Nie możemy zamykać się na zagraniczne praktyki.
Dobrą zmianę widzi Pan na własne oczy?
Obserwuję, że jest dużo nowinek i szczegółów, które w sporcie, będącym dzisiaj na wyżyłowanym do granic poziomie, odgrywają bardzo istotną rolę.
Wierzy Pan, że obecne, bardzo dobre wyniki w Letniej Grand Prix, uda się przełożyć na właściwy sezon zimowy?
Jestem ostrożny w takich prognozach. Bardzo często to zależy od samego zawodnika, ale też metody szkoleniowej.
Wszyscy zastanawiają się, jak tym razem będzie dysponowany zimą Maciej Kot?
Maciek od paru lat lepiej skakał latem niż zimą. Trudno powiedzieć, skąd tak długo utrzymująca się tendencja. Sam jestem ciekawy, jak będzie tym razem.
Podziela Pan obawy o Kamila Stocha, o którym mówi się, że może już nie wyskoczyć z taką formą, jak w roku igrzysk w Soczi?
To trudne pytanie, bo zależy to od wielu czynników. Obserwuję Kamila i wiem, że nabrał pozytywnej energii. Znowu mu się chce i pracuje. Wcześniej widziałem, że był trochę zmęczony ciągłym powielaniem tych samych metod treningowych. Przy czym nie uderzam w Łukasza, który wykonał w kadrze superrobotę. Chodzi o zmęczenie materiału, wynikające z pracy przez osiem lat w jednej reprezentacji.
Utrzymuje Pan kontakt z trenerem Kruczkiem?
Cały czas. Czasami się zdzwaniamy i ucinamy sobie rozmowę.
Dobrze mu się wiedzie w roli trenera reprezentacji Włoch?
Mówi, że czuje się bardzo dobrze. To trener, który już wiele osiągnął, ale nadal ma spore ambicje i plany, które chce realizować. Jeżeli będzie pracował tak, jak w Polsce, na pewno odniesie jakiś sukces. Ma pojęcie o tym, co robi i duże doświadczenie.
Jak czterokrotny medalista olimpijski ocenia dorobek medalowy licznej reprezentacji Polski na igrzyskach w Rio de Janeiro? W Brazylii biało-czerwoni zdobyli tylko dwa złote medale, podczas gdy z Soczi przedstawiciele sportów zimowych przywieźli aż cztery najcenniejsze krążki.
Wielokrotnie przestrzegałem, żeby nie rozdawać medali przed igrzyskami. Teraz można mówić, że zawiedli faworyci, a niektórzy sprawili niespodzianki, co uratowało nasz dorobek medalowy. Sport jest nieobliczalny, ale nie inwestując w niego, czyli nie zwiększając swoich szans, nie będziemy mieli więcej medali. To pewne. Natomiast byłbym daleki od koncepcji wspierania tylko strategicznych dyscyplin sportu, bo to krótkofalowa polityka, dysproporcje będą się powiększać i zabraknie nam niespodzianek, jaka stała się dziełem Oktawii Nowackiej w pięcioboju nowoczesnym. Według mnie mamy dziwną zasadę...
Chodzi o koncepcję dotowania?
Tak, zaczynamy inwestować w daną dyscyplinę dopiero wtedy, gdy coś w niej osiągniemy. Nigdy nie zrobimy tego wcześniej, żeby osiągnąć sukces, tylko zupełnie na odwrót. Przecież warunki, w jakich trenuje mistrzyni olimpijska Anita Włodarczyk, nie są tak tragiczne od wczoraj. Skocznie też zaczęto budować dopiero po moich sukcesach. Wcześniej nikogo nie interesowała nawet ich modernizacja. Moją dewizą zawsze były słowa: „najpierw trzeba coś zrobić, żeby później móc o tym mówić”.
Jaką dyscypliną najbardziej się Pan pasjonował w Rio?
Siatkówką, piłką ręczną i kolarstwem, ale jak siadałem przed telewizorem, to oglądałem ciurkiem wszystko, jak leciało. Jako wielki fan siatkówki czułem duży niedosyt i zawód, że chłopaki nie pokonali Amerykanów, z którymi tego dnia w zasadzie nie mieli szans. Tak samo było z piłką ręczną, przecież naszym szczypiornistom tak niewiele zabrakło, żeby zagrać w finale. Z kolei bardzo pozytywnie zaprezentowała się kolarka górska Maja Włoszczowska, która pięknie jechała i tak skumulowała swoje siły, żeby zawalczyć o zwycięstwo. Na przeszkodzie stanęła jej jednak „torpeda” ze Szwecji. Srebro zdobyte w takich okolicznościach ma jednak smak złota.