Małgorzata Wassermann, oficjalna kandydatka PiS na prezydenta Krakowa, opowiada o ojcu, prezesie Kaczyńskim, Krakowie i o sobie
Uważa pani, że ma jakąkolwiek szansę wygrać z Jackiem Majchrowskim?
Oczywiście. Wierzę, że wygram te wybory.
Sondaże wskazują na coś innego…
Ja się sondażami nigdy nie kierowałam i nie kieruję. Przed wyborami parlamentarnymi też nie interesowałam się sondażami, a osiągnęłam piąty indywidualny wynik w kraju. Kampania wyborcza przed nami - wierzę, że przekonam krakowian, że po 16 latach warto zmienić prezydenta.
Ale wybory są za kilka miesięcy, pani nie ma programu i nigdy nie zajmowała się samorządem.
Nad programem pracuję wraz z grupą ekspertów. Kiedy zacznie się kampania, podam pierwsze założenia. Wierzę, że moje propozycje spodobają się krakowianom. Najważniejsze problemy miasta znam, bo przecież dotykają również mnie, mieszkankę Krakowa. Teraz trzeba znaleźć receptę na ich rozwiązanie. Na ogłoszenie tej recepty jest jeszcze czas. Prezydent Majchrowski zapowiedział, że też zrobi to we wrześniu.
Tylko że prezydent Majchrowski i Łukasz Gibała zajmują się problemami miasta od lat. Jasne, mają odmienne wizje Krakowa, ale obaj „siedzą w temacie”.
I, moim zdaniem, nie potrafią rozwiązać najważniejszych problemów w mieście. Wiele osób, z którymi rozmawiam, nie wie, co proponuje Łukasz Gibała - widzą tylko, że skupia się na atakowaniu prezydenta. Co więcej, patrzą podejrzliwie na człowieka, który kampanię prowadzi prawie non stop. W różnej formie; a to bilbordy, a to rozdawanie ulotek, a to próba zorganizowania referendum. Przypomnę: pan Gibała związany był najpierw z PO, później z Palikotem, teraz - jak twierdzi -jest niezależny. Przepraszam, nie jest dla mnie wiarygodnym człowiekiem.
Pani jest częściej w Krakowie czy w Warszawie?
W Krakowie.
Co panią najbardziej mierzi z perspektywy mieszkańca?
A ja zapytam: ile pani do mnie jechała?
40 minut.
Więc częściowo odpowiedziała pani na to pytanie. Przecież każdy - od rowerzysty, przez pasażera komunikacji miejskiej, na kierowcy kończąc - widzi kompletny chaos komunikacyjny. Stoimy w korkach - w samochodzie, ale też w tramwajach. Złe planowanie remontów, niespójna polityka transportowa, opóźnienia w pracach nad budową metra i tak można wymieniać dalej. Prezydent teraz to zauważył i zdecydował: ZiKIT do likwidacji. Bo należało pokazać wyborcom, że coś się robi. Ale przypomnę - taka sytuacja trwała od lat. Odpowiedzialny za politykę transportową prezydent Tadeusz Trzmiel, zamiast nagany, dostaje nagrodę. Wyraźnie chcę podkreślić: Kraków musi się rozwijać, należy budować nowe drogi, remontować zniszczone, ale róbmy to tak, aby dla mieszkańców było to jak najmniej uciążliwe. Da się. Trzeb tylko przygotować jakiś sensowny harmonogram prac.
Reasumując: nie podoba się pani to, co dzieje się w Krakowie?
Wiele rzeczy mi się nie podoba, wiele zrobiłabym lepiej. Nie podoba mi się dosłownie betonowanie miasta, nie podoba mi się chaotyczne budowanie bez ładu i składu, budynku na budynku, wydawanie pozwoleń bez jakiejkolwiek refleksji - bez miejsc parkingowych i dodatkowych dróg dojazdowych do osiedli. Podoba mi się zadbane, ładne centrum, ale już brudne i zaśmiecone przedmieścia - nie. A to przecież również jest Kraków. Nie podoba mi się, że oddychamy trującym powietrzem. To problem, z którym każdy kandydat będzie musiał się zmierzyć, ale ja mam tę przewagę, że gwarantuję współpracę na linii samorząd-rząd. Muszę jednak powiedzieć, że widzę w tym mieście również dużo bardzo dobrych rzeczy. Byłabym nieuczciwa, gdybym mówiła, że ich nie ma, że Kraków się nie rozwija.
Co się pani podoba, prócz zadbanego centrum?
Piękne muzea, mnóstwo miejsc, w których możemy spędzać wolny czas. Powstało Centrum Kongresowe i Arena, odbywają się tutaj dobre festiwale kultury. Podoba mi się też, że sadzi się w Krakowie... piękne kwiaty.
Piękne kwiaty i status miasta kultury to zasługa władz?
Też. Przecież Zarząd Zieleni Miejskiej dba również o nasadzenia kwiatów. Łąki, kwiaty w parkach - każdy to widzi. Pod tym względem jest lepiej. Status miasta kultury to w pewnej części zasługa władz, ale też Kraków to klimatyczne miasto, w którym każdy chciałby się pokazać. Nie chciałabym krytykować wszystkiego i wszystkich. Wolę skupiać się na zadaniach, szukaniu i wprowadzaniu nowych rozwiązań, po prostu - zmienianiu miasta na lepsze.Myślę, że jeśli nie będzie takiej potrzeby, to w mojej kampanii będę kierować uwagę na pozostałych kandydatów jedynie w minimalnym zakresie.
Jeśli nie będzie takiej potrzeby?
Czasem trzeba odpowiedzieć na atak. Ale krytyka innych to nie jest mój styl pracy. Przez trzy lata pracuję w Sejmie. Ile pani znajdzie w moich wypowiedziach krytyki innych polityków? Niewiele. Nie lubię tej maniery komentowania wszystkich i wszystkiego, bez względu na to, czy wypowiadający się na tym zna, czy nie. Mundial? Wszyscy są ekspertami od piłki nożnej i lepiej wiedzą, jak nasi mają zagrać. Podwójne życie posła Pięty? Chyba wszyscy, z wyjątkiem mnie, zdążyli to skomentować.
Pani ponoć bardzo długo się wahała, zanim zdecydowała się pani na start w tych wyborach. Podobno ostatecznie namówił panią prezes Kaczyński. Skoro wierzy pani w wygraną, dlaczego miała pani wątpliwości?
Rozmawiałam z prezesem na bardzo różne tematy. I zapewniam panią, że te „przecieki” docierające do państwa niewiele mają wspólnego z tym, jak te rozmowy naprawdę wyglądały. Nie mam w zwyczaju ujawniać tego, o czym mówi się podczas spotkania w cztery oczy. Jednak efekt był taki, że z wielką radością zdecydowałam się na start w tych wyborach. Natomiast proszę nie zapominać, że są różne funkcje w tym kraju, nie tylko prezydenta Krakowa. I czasem trzeba wyważyć, co jest ważne, a co ważniejsze.
Czyli miała pani od prezesa też alternatywą propozycję podjęcia jakiegoś wysokiego stanowiska?
Powiem tylko tyle, że ja się w Krakowie bardzo dobrze czuję i nie wyobrażam sobie żyć na co dzień gdzieś indziej.
Pani jest w ścisłym gronie osób, którym prezes Kaczyński ufa najbardziej. Mówi się, że to zaufanie bierze się ze wspólnoty doświadczeń po kwietniu 2010. Oboje w Smoleńsku straciliście bardzo bliską osobę.
Wyobrażenie, że to zaufanie jest wypracowane na bazie katastrofy smoleńskiej, jest przesadzone i nieuprawnione. Rzeczywiście, mam z panem prezesem świetny kontakt; lubię z nim rozmawiać, a on zawsze, jeśli jest taka potrzeba, znajduje dla mnie czas. Ale jeśli zalicza mnie do grona ludzi, z którymi chce współpracować (bo o tym powinien wypowiedzieć się on), to wynika to raczej z jego doświadczeń w pracy ze mną. A te sięgają 2001 roku, kiedy - wspólnie z ojcem - walczyłam o prawa ochrony lokatorów. Ta kilkuletnia walka została zakończona projektem ustawy.
Pani była wówczas bardzo młoda.
Tuż po studiach. Pamiętam moment, kiedy broniłam projektu ustawy w podkomisjach. Projekt był świetnie opracowany, kompatybilny z systemem podatkowym, wpisami do hipotek i tak dalej (ta kompatybilność nie jest łatwą sprawą; tworząc prawo, trzeba pamiętać, że ono nigdy nie jest w próżni). Politycy SLD - bo wtedy w Polsce rządziło SLD - powiedzieli mi, że z największą przykrością muszą zagłosować przeciwko. Bo nigdy wcześniej nie widzieli tak dopracowanego projektu. Myślę więc, że prezes Kaczyński postrzega mnie przede wszystkim przez pryzmat mojej pracy.
On ma wizerunek despotycznego dziwaka, który w cieniu pociąga za sznurki. W prywatnym kontakcie jest ciepłym, dobrym człowiekiem?
Jeszcze do tego dowcipnym, opowiadającym kawały, mającym ogromne poczucie humoru. Prezes w rozmowie bezpośredniej, a kreacja prezesa w mediach to są dwie zupełnie inne rzeczy. To jest człowiek, którego - jak już się z nim rozmawia - zaczyna się momentalnie lubić. I to mówią wszyscy, którzy go wcześniej nie znali. Myślę, że on już nie będzie zmieniał swojego wizerunku. Owszem, są takie momenty, kiedy musi stanowczo zareagować - jest liderem i trzyma dyscyplinę.
- Pokazywano mnie tylko z jednej strony. A ja naprawdę potrafię się uśmiechać - mówi Małgorzata Wassermann, która wierzy, że po jesiennych wyborach odbierze władzę w Krakowie Jackowi Majchrowskiemu
Nie ma dyskusji?
Właśnie jest dyskusja. Gdyby nie było dyskusji, to nie chodzilibyśmy - z czego państwo się śmiejecie - na Nowogrodzką. Czasem jedni przekonują drugich albo odwrotnie. Ale na końcu musi zostać podjęta decyzja. I nie zawsze ta końcowa decyzja musi mi się podobać, ale jeśli każdy ma inne zdanie, i nie potrafi się podporządkować, to nic nie da się zrobić. Wtedy potrzebny jest mocny lider. Proszę popatrzeć na te partie, w których każdy realizuje swoją wizję - nie dość, że się rozpadły, lider jest w innym ugrupowaniu, to jeszcze poparcie dla nich stopniało do błędu statystycznego. Ja zarządzałam w swojej pracy różnymi grupami ludzi, większymi, mniejszymi. Jeśli nie ma dyscypliny, nic nie da się zrobić. Nawet w 20-osobowym zespole. Jest jeszcze jedna rzecz, która fascynuje mnie w Jarosławie Kaczyńskim: jemu zawsze o coś chodzi. Z nim się można zgadzać lub nie (czasami się nie zgadzam), ale zawsze za tym stoi idea zrobienia czegoś dla Polski. Nie mam tego odczucia, patrząc na partie opozycyjne. Mam wrażenie, że tam chodzi o to, żeby osiągnąć szybki efekt. Nie mówię oczywiście o wszystkich politykach z innych ugrupowań - to byłaby niesprawiedliwość. Ludzi nie można postrzegać jak masy, myśleć w kategoriach: w tej partii wszyscy są źli, a w tamtej wszyscy dobrzy, wszyscy lekarze są dobrzy, wszyscy prokuratorzy źli albo na odwrót. Nie, ludzie są różni i w każdej grupie znajdą się tacy i tacy. Nie ukrywam jednak, że poszłam do polityki za Jarosławem Kaczyńskim. Zawsze fascynuje mnie, jak mówi: na tym przegramy, ale tak musimy zrobić, bo to jest uczciwe. Polityczna kalkulacja jest u niego wtórna w stosunku do długofalowej wizji politycznej, którą chce realizować. To nie zdarza się często.
Po śmierci taty ma pani silną relację z Jarosławem Kaczyńskim? Jest dla pani podporą po Smoleńsku, mentorem, politycznym ojcem?
Oczywiście. To on mnie zaprosił do polityki - na jego zaproszenie przyszłam, nie dlatego, ze chciałam. Przyszłam na zaproszenie konkretnej osoby, którą podziwiam, szanuję, którą lubię.
Nie miała pani wątpliwości, czy wchodzić w ten świat?
Bardzo długo. Gdybym ich nie miała, może weszłabym w politykę wcześniej. Wchodząc do Parlamentu, zostawiłam w Krakowie bardzo dobrze prosperująca kancelarię. A pracę adwokata uwielbiam i mam nadzieję kiedyś do niej wrócić.
To po co to pani zrobiła?
Bo uważałam, że rząd Platformy był dla Polski bardzo szkodliwy. To była największa motywacja. Proszę wziąć pod uwagę, że będąc córką osoby, która zajmowała się polityką przez wiele lat, pełniła różne funkcje, nie miałam tak idealistycznego spojrzenia na politykę, jakie może mieć ktoś z zewnątrz.
Ojciec przedstawiał politykę jako arenę brudnych gier?
Nie musiał przedstawiać - ja w tym tkwiłam, uczestniczyłam w tym, robiłam z nim pierwsze kampanie, przez kilka lat nie wychodziłam z jego biura poselskiego.
Czyli patrzył na nią jako na nieczyste zagrywki bardziej niż na przestrzeń do zrobienia czegoś dobrego?
Patrzył na politykę jako na przestrzeń do zrobienia czegoś dobrego, ale ze świadomością toczących się w niej nieczystych gier. Do tych brudnych gier on się absolutnie nie nadawał. Starał się trzymać od tego z daleka. Podobnie, jak ja. Poza tym - to też nas łączy - polityka nie była dla niego całym życiem. Obserwowałam momenty, kiedy honor i godność liczyły się najbardziej, polityczna cena nie miała znaczenia.
Słynna wanna Wassermanna?
Tak, to był taki moment. Chodziło o 37 tysięcy. Wykonawca, który wadliwie (a potwierdziły to niezależne ekspertyzy) zamontował wannę w naszym domu, zaczął szantażować ojca, że jak nie dostanie pieniędzy, to on go - cytuję - załatwi. Ojciec miał te pieniądze w kieszeni; był skłonny zapłacić wykonawcy i poprosić, żeby zrobił poprawki. Ale tata stwierdził, że nikt nigdy nie będzie go szantażował. Łatwiej byłoby zapłacić i mieć problem z głowy.
Trochę na tym stracił wizerunkowo. Powstała nawet taka piosenka o wannie Wassermanna.
Trochę? Stracił bardzo. Cena była nieporównywalnie wysoka. Ale nie należy wszystkiego podporządkowywać polityce. Są pewne zasady, których nie należy łamać. Tak do tego podchodził tata i ja też tak podchodzę. Mam taki schemat działania: zamiast przesadnie dbać o wizerunek, wykonuję powierzone mi zadania. Nie rozpraszam swojej uwagi, nie zajmuję się pobocznościami, nie biorę na siebie zadań ze zbyt wielu dziedzin. Dobrze się czuję jako fachowiec, niedobrze - uprawiając politykę przez „gadanie”. W polityce wiele mi się nie podoba.
Przy mojej pierwszej trudnej sprawie prawnicy mówili: umarła córka Wassermanna, narodziła się Małgorzata Wassermann
Na przykład?
Czasem w parlamencie tłumaczę kolegom z innych partii, jak sprawa wygląda z punktu widzenia prawa. Oni doskonale rozumieją te argumenty i wiedzą, że mam rację. Do momentu, kiedy nie zostanie włączona kamera. Wtedy zaczyna się absolutny atak, którego kluczowym słowem jest: kłamiecie. Kiedyś szłam do programu, którego przewodnim tematem była ustawa porządkująca działanie służb, nazwana przez opozycję: inwigilacyjną. Poświęciłam cały weekend, żeby zgłębić temat - ściągnęłam ustawę, projekt z uzasadnieniem, przeczytałam odniesienia do prawa panującego w Europie, zanalizowałam. Nasz projekt był najłagodniejszy, jaki mogliśmy zaproponować, żeby dostosować się do norm europejskich. Siedząc w programie, kilkadziesiąt razy usłyszałam od mojego rozmówcy z Platformy: kłamiecie, kłamiecie, łamiecie prawo, inwigilujcie Polaków, podsłuchujecie. Na moje pytanie, w którym miejscu ustawy jest na to przyzwolenie, nie potrafił podać żadnego merytorycznego argumentu. Tak się nie da prowadzić dyskusji. Ja zawsze przeliczam ten czas, poświęcony na odpowiadanie na te same pytania, tłumaczenie ciągle tego samego, na to, co konstruktywnego mogłabym przez te godziny zrobić. Dla mnie liczy się konkretna praca, wykonywanie swoich zadań, a nie przepychanie się i komentowanie czegoś, o czym nie ma się pojęcia.
No tak, pani ma wizerunek zadaniowej, konkretnej i chłodnej kobiety, która po kolei wykonuje swoje cele, niemal jak robocica.
Ktoś powiedział: prokuratorzyca. Zapracowałam trochę na ten wizerunek. Nie dlatego, że celowo go kreowałam, ale dlatego, że bardzo dbam o ochronę swojego życia prywatnego. Pokazywana jest więc tylko jedna strona mojego życia.
Nawet nie wiem - a próbowałam znaleźć informacje na ten temat - czy ma pani męża i dzieci.
Nie mam. Tak się złożyło.
Kobieta pewna siebie, silna, bez dzieci. Nie pasuje do prorodzinnej partii.
W Prawie i Sprawiedliwości są kobiety, które mają liczne rodziny, ale też takie, które ich nie mają. Posiadanie dzieci lub ich brak nie może być okolicznością obciążającą. Nie tak rozumiem prorodzinność. Bo przecież rodzina to też dziadkowie, siostry, bracia czy dzieci naszych bliskich. Można nie mieć dzieci, ale jednocześnie być osobą prorodzinną... Wie pani, polityka to jest moja praca. Wyjątkowa, ważna, ale praca. A życie prywatne nie jest na sprzedaż. Oczywiście, robię to samo, co wszyscy: piorę, gotuję, sprzątam. Nieraz ktoś widzi mnie w sklepie i dziwi się, że ja też kupuję proszek, śmietanę, jarzyny na zupę. Tak samo jak inni chodzę do kina, do zoo (nawet za często, bo mieszkam niedaleko) czy na Błonia. Jeżdżę na wakacje, śmieję się, zapraszam gości, chodzę na imprezy. Ale tak samo jak pani - bo pani też uprawia zawód publiczny - nie zapraszam do swoich prywatnych spraw. Wiem, że ludzi mówią: Wassermann nigdy się nie uśmiecha.
Tak mówią. Ale w tej rozmowie często się pani uśmiecha.
No właśnie. Teraz zdecydowanie częściej. Tuż po katastrofie smoleńskiej nie uśmiechałam się prawie ogóle. A teraz komisja - muszę być w tej roli profesjonalna (inna sprawa, że czasem bardzo staram się tam nie roześmiać, jak mnie jakiś świadek rozbawi - ostatnio jeden tłumaczył, że „to nie mój las, nie moje buraczki”).
Szukałam dzisiaj informacji na pani temat. Wie pani, co pojawia się na górze wyszukiwań? Komentarze pani stylizacji.
To jest absurd totalny. Przecież nie przychodzę na wybieg, żebym miała się skupiać na ubraniu. Mało, w Sejmie naprawdę pracuję po 12-14 godzin. Proszę mi wierzyć, że rano - z głową zajętą tym, co zaraz będzie się działo - nie mam siły ani ochoty zastanawiać się nad tym, w co się ubrać. Po prostu wyciągam, niemal automatycznie, ubrania z szafy.
Te komentarze pewnie biorą się z tego, że oto w Sejmie pojawia się kobieta, blondynka, dość młoda, córka znanego ojca.
Powiem tak: jak byłam na aplikacji, prowadziłam bardzo trudną sprawę w imieniu ojca. Bardzo ciężki merytorycznie proces, opierający się na dokumentach tajnych, dotyczących MSWiA. Bardzo mocno trzeba było się wgłębić. Po drugiej stronie miałam trzech zawodowych adwokatów. Wie pani, jaki był efekt? Co się wtedy mówiło w świecie prawniczym? „Umarła córka Wassermanna, narodziła się adwokat Małgorzata Wassermann”. Bardzo szybko w sądzie, w prokuraturze, zdobyłam swoją pozycję. Wydaje mi się, że w polityce już też przestają mówić: córka Wassermanna. Mówią: Małgorzata Wassermann.
Kobietom jest trudniej w polityce?
Nigdy nie miałam poczucia - nikt mi go nie dawał - że jestem słabsza, gorsza, bo jestem kobietą. A le trzeba uczciwie powiedzieć, że też nigdy nie szłam na skróty. Jak się czymś zajmuję, gdzieś idę, zawsze jestem do tego przygotowana.