Małgorzata Tomaszewska: Nie można być idealnym, bo ludzie ideałów nie lubią
Jest córką znanych sportowców: legendarnego bramkarza Jana Tomaszewskiego i tenisistki stołowej Katarzyny Calińskiej. Sama wybrała jednak telewizję. Nam zdradza czy jej syn zostanie sportowcem czy prezenterem.
Ostatnio bardzo często oglądamy panią na małym ekranie. Lubi pani jak tak dużo się dzieje w pracy?
Tak, choć praca w mediach jest wyjątkowa. Czasem wszystko odbywa się lawinowo - jedziemy z jednej produkcji na drugą i mamy ręce pełne roboty. Kiedy indziej jest bardzo spokojnie. Akurat teraz mam ten dynamiczny okres.
Pani kariera przyspieszyła, kiedy trafiła pani w 2018 roku do Telewizji Polskiej. Jak rozpoczęła pani współpracę z tą stacją?
To było bardzo zabawne. Najpierw pojawiłam się dwa razy jako gość w „Pytaniu na śniadanie”. Dzięki temu mój numer telefonu trafił do telewizyjnej bazy kontaktów. Poproszono mnie, abym poprowadziła w ramach „śniadaniówki” sekcję „Czerwony dywan” poświęconą celebrytom. Podjęłam wyzwanie, jednak byłam święcie przekonana, że się nie sprawdziłam, bo przez kolejne trzy tygodnie nikt z produkcji do mnie nie zadzwonił.
Chwilę wcześniej urodziłam dziecko i nie do końca wiedziałam, czy chcę podejmować pracę zawodową w telewizji. Ponieważ nie lubię się narzucać, spokojnie czekałam na dalszy bieg wydarzeń. W końcu zadzwonił do mnie szef wydawców „Pytania” i zaproponował, abym prowadziła cykl regularnie, czyli raz w tygodniu. Z czasem zaczęłam pojawiać się coraz częściej, najpierw dwa, później trzy razy w tygodniu. Po roku dostałam próbną możliwość poprowadzenia „Pytania”. W rezultacie na stałe dołączyłam do grona prowadzących ten program.
W którym momencie pani kariera w TVP nabrała rozpędu?
Przełomowym momentem był „Benefis Zenka Martyniuka”, gdzie wystąpiłam w roli prowadzącej. Wtedy po raz pierwszy pojawiłam się na dużej scenie, choć nie było to planowane. Wystąpiłam w zastępstwie osoby, która z powodów zdrowotnych w ostatniej chwili musiała się wycofać. Po występie wracałam prędko z Białegostoku do Warszawy, ponieważ rano miałam dyżur w „Pytaniu na śniadanie”. Mimo, że było więc dość intensywnie, miałam poczucie, że obdarzono mnie zaufaniem, dzięki czemu mogłam pokazać, że potrafię prowadzić tak duże imprezy. Udowodniłam to sobie i osobom, które nam takie możliwości dają. Wykorzystałam swoją szansę. Po tym wydarzeniu zaczęły pojawiać się kolejne propozycje.
Dzisiaj jest pani jedną z gwiazd „Pytania na śniadanie”. Na czym polega tak wielka popularność tego programu?
Mam przyjemność prowadzić wiele programów w TVP. Mimo to, kiedy ludzie zaczepiają mnie na ulicy, to zawsze mówią: „O, pani jest z „Pytania na śniadanie”. To pewnie dlatego, że ta audycja kojarzy się wielu ludziom w Polsce z przyjemnym początkiem dnia. Poruszamy w niej różne tematy, każdy znajdzie więc coś ciekawego dla siebie. Przede wszystkim jednak to ciepły i miły program dla całej rodziny. Nie czuć w nim pędu czy jakiejkolwiek presji, nie ma tzw. dużej sceny. Zdarzają się wpadki czy przejęzyczenia, ale przyjmujemy je z uśmiechem. Te niekontrolowane momenty świadczą o tym, że jest emitowany on na żywo, a reakcje w nim są naturalne i prawdziwe. Myślę, że widzowie właśnie za to kochają „Pytanie na śniadanie”.
Tworzy pani w „Pytaniu” wdzięczną parę z Aleksandrem Sikorą. Jak wam udało się uzyskać to dobre porozumienie?
My się przyjaźnimy prywatnie. W tym tkwi cały sekret. Często do siebie dzwonimy i rozmawiamy naprawdę o wszystkim. Zwierzamy się sobie i dzielimy się największymi tajemnicami. Mamy do siebie ogromne zaufanie. Nie jesteśmy duetem, który na antenie „udaje” bliskość. W rzeczywistości jesteśmy przyjaciółmi. Zawsze kiedy dzieje się coś ważnego, dzwonimy najpierw do siebie. Olek świetnie rozumie moje problemy, podobnie jak ja jego. Dla kogoś, kto nie pracuje w mediach, mogą się one wydawać błahe. Ale my wiemy, że dla nas są ważne.
Żeby prowadzić „Pytanie na śniadanie” trzeba mieć wiedzę o różnych sprawach. Długo się pani przygotowuje do konkretnego programu?
Z „Pytaniem” jest trochę tak jak z udziałem w programach tanecznych. Na początku, przez miesiąc, poznajemy wszystkie techniki tańca. Dopiero później uczymy się konkretnej choreografii. Podobnie jest z prowadzeniem audycji śniadaniowej – najpierw każdy z podejmowanych tematów jest dla nas całkowicie nowy i wymaga specjalnego przygotowania. Dopiero po upływie jakiegoś czasu i zgłębieniu wielu zagadnień, jesteśmy w stanie znaleźć pewne podobieństwa.
To znaczy, że w efekcie rozmowy przeprowadzonej pół roku wcześniej, posiadamy wiedzę, którą z powodzeniem możemy wykorzystać podczas innego spotkania z gośćmi zaproszonymi do studia. Zakres tematów poruszanych w „Pytaniu” lubi się powtarzać, co pozwala nam jako prowadzącym korzystać z już pozyskanych informacji, wzbogaconych, co prawda, o aktualne badania czy dane. Pracuję przy „Pytaniu” trzy lata i mam za sobą mnóstwo rozmów. Co ważne - to nie my, prowadzący, jesteśmy ekspertami. My ekspertów gościmy. Oczywiście trzeba wiedzieć jakie pytanie zadać i w którą stronę pokierować rozmową. Jednakże konkretną i pełną odpowiedź na pytanie wprowadzające temat otrzymujemy od eksperta.
„Pytanie” zaczyna się o 7.30. W studiu trzeba być jeszcze wcześniej. Nie ma pani problemów z wczesnym wstawaniem?
Czasem, kiedy się budzę, mam ochotę zamknąć oczy i nie wychodzić z łóżka. Przyznam jednak, że rzadko mi się to zdarza, bo ja po prostu nie mam problemu z porannym wstawaniem. Należę do osób, które wręcz otwierają oczy zanim budzik zadzwoni.
Zaliczyła pani już jakąś spektakularną wpadkę?
Ostatnio była zabawna sytuacja. Mieliśmy w studiu „Pytania” prawdziwego krokodyla. Wtedy chyba po raz pierwszy w swojej karierze przestałam kontrolować swoje emocje. Tak się w pewnym momencie przestraszyłam, że mnie ten krokodyl chapnie, że wydałam z siebie przerażający krzyk. Na szczęście nie stało się nic kompromitującego. Cóż, w końcu wiele osób, będąc na moim miejscu, mogłoby się wystraszyć. Zdarzają się też oczywiście bardziej sympatyczne sytuacje.
Czyli?
Zawsze w „Pytaniu” stawiamy za kanapą jedzenie, które w przerwach podjadamy. Kiedyś zostawiłam tak sernik, który pojawił się przy okazji jednej z prezentacji. Po przeprowadzonej rozmowie, poszłam po talerz – a tam pusto. „Czy ja nie pamiętam, że już zjadłam ten sernik?” - pomyślałam. Dostrzegłam jednak, że talerz jest jakby... wylizany. I wtedy przypomniałam sobie, że naszymi gośćmi były trzy panie z psami. Jeden z nich chodził po studiu i to on najpewniej zjadł ciasto. Od razu napisałam do jego właścicielki z pytaniem czy mu nie zaszkodziło, bo psy źle tolerują niektóre składniki. Całe szczęście okazało się, że z łakomczuchem jest wszystko w porządku. Pani przesłała mi filmik, na którym widać, że pies leży spokojnie i sprawia wrażenie uszczęśliwionego.
Wspomniała pani o dużych imprezach telewizyjnych, które pani prowadzi – jak „Sylwester z Dwójką” czy ostatnio festiwal w Opolu. Wydaje się, że czuje się pani na scenie jak ryba w wodzie. Z czego to wynika?
Ja po prostu lubię pracę z kamerą. Kiedy prowadziłam „Eurowizję Junior”, nie myślałam o tym, że ogląda mnie kilka milionów widzów na całym świecie. Dzięki temu nie czułam się sparaliżowana. Kiedy staję przed kamerą, wyobrażam sobie, że patrzą na mnie tylko ci, których widzę: osoby w studiu czy na trybunach. Staram się nie dopuszczać do siebie myśli, że program jest transmitowany i oglądają mnie tłumy. Takie podejście do pracy przed kamerą miałam, na szczęście, od początku mojej przygody z telewizją i nie musiałam się tego uczyć.
Czyli nie ma pani tremy?
Kiedy rozmawiam z tzw. starymi wyjadaczami z kręgu piosenki czy teatru, każdy mówi, że tremy nie da się oduczyć. Człowiek nie jest w stanie tego okiełznać. Można się nauczyć dykcji czy poprawnego wysławiania się. Tremę można jedynie zredukować, nie da się jej całkowicie wyeliminować.
Wydaje się, że prowadzenie takich dużych imprez wymaga trochę aktorskich umiejętności. Odnalazła je pani w sobie?
Rzeczywiście, tak jest. Na początku pracy w telewizji byłam sobą. To znaczy zachowywałam się najzupełniej naturalnie. W pewnym momencie zauważyłam, że muszę się jednak podszkolić, tzn. ustawić odpowiednio głos, ograniczyć mimikę i gestykulację. Dzięki temu przekaz, który kieruję do widza, będzie dla niego bardziej zrozumiały. Dopiero po wdrożeniu pewnych technik zachowania przed kamerą, można sobie pozwolić na względną naturalność, zwłaszcza w sytuacji, gdy zdarza się wpadka. Taka była moja droga: od niekontrolowanej naturalności, przez bycie „panią z telewizji”, do wypracowania własnego „złotego środka”.
Prowadziła pani też szalenie popularne ostatnio talent-shows – „The Voice Of Poland” i „Dance, Dance, Dance”. To zupełnie coś innego?
Tam jest pęd. O ile w „Pytaniu” wiele zależy od prowadzących i ich interpretacji scenariusza, o tyle w przypadku talent-show musimy dokładnie realizować założenia tego formatu. W „The Voice” nie ma czasu na tzw. luźne pogawędki. W moim uchu zamontowany jest „odsłuch”, dzięki któremu słyszę wydawcę i reżysera. W „Pytaniu”, jeśli jedna rozmowa będzie dłuższa, to mogę trochę skrócić drugą. Mogę tym sterować. Tymczasem w „The Voice” jest występ, głosowanie i koniec: zamykamy linie telefoniczne, a za chwilę wchodzimy z blokiem reklamowym. W talent-show dyscyplina scenariuszowa jest więc zdecydowanie większa. Każdy żart, który chcę powiedzieć, musi być skonsultowany z wydawcą, bo to się musi mieścić w całym planie show. W „The Voice” najważniejszy jest uczestnik i to on musi być wyeksponowany.
Wcześniej wzięła pani udział w „Dance, Dance, Dance” jako uczestniczka. Jak pani wspomina tę przygodę?
Wystąpiliśmy tam z Olkiem Sikorą i dowiedzieliśmy się dzięki temu o sobie wielu ciekawych rzeczy. Razem śmialiśmy się i razem płakaliśmy. To było bardzo ważne z perspektywy mojej pracy. Początkowo nie zdawałam sobie z tego sprawy. Cóż, ja nie umiem tańczyć i nigdy się nie porywałam na bycie wielką tancerką. Mam na myśli profesjonalny taniec. Po prostu tańczyłam tak, jak każdy z nas umie. Ten program dał mi jednak lekcję, która przydała mi się w pracy zawodowej. Wejście do studia, kiedy mam ze sobą scenariusz i wsparcie reżysera, to coś zupełnie innego niż prezentacja na scenie swoich umiejętności tanecznych przed widownią i jurorami.
Jako prowadząca „Pytanie na śniadanie” jestem zawsze przygotowana i ma poczucie panowania nad sytuacją. W przypadku tanecznego show, nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem i tu trudniej o samokontrolę. Ten program nauczył mnie jednak, że nie zawsze muszę być perfekcyjna na scenie, co pomaga mi w prowadzeniu innych imprez. Nie można być idealnym, bo ludzie ideałów nie lubią.
A taneczne przygotowanie się do udziału w „Dance, Dance, Dance” wymagało wiele pracy?
Tak. Nie była to jednak praca, którą wykonuje się będąc w parze z profesjonalnym tancerzem. My z Olkiem byliśmy „zieloni” – to była więc dla nas wielka frajda. Zdarzało się jednak, że oboje nie mieliśmy już siły trenować i dopadała nas rezygnacja, siadaliśmy więc w sali, patrzyliśmy na siebie i mówiliśmy: „No nie, dzisiaj nie damy rady. To nie nasz dzień”.
Kilka lat wcześniej oglądaliśmy panią w parze z profesjonalnym tancerzem w „Tańcu z gwiazdami”.
Muszę przyznać, że o ile „Dance, Dance, Dance” wspominam miło, o tyle „Taniec z gwiazdami” - nieco gorzej. Tam była znacznie większa rywalizacja, która powodowała niepotrzebną presję. Przygotowania do „Dance” były trudniejsze, bo byliśmy dwójką osób, które nie potrafią profesjonalnie tańczyć. Mimo to, było mi zdecydowanie przyjemniej.
Nie lubi pani rywalizacji?
Lubię być coraz lepsza, ale nie przepadam za porównywaniem się do kogoś innego. Zawsze chcę być najlepszą wersją siebie i uważam, że to powinno działać też w drugą stronę. Nie lubię wyłapywać tego, że ktoś ma lepsze lub gorsze cechy ode mnie. Ja przecież również nie muszę móc wykształcić u siebie pewnych predyspozycji, które ma ta inna osoba. Dlatego nie lubię rywalizacji z innymi. Wolę rywalizować sama ze sobą.
Odebrała pani sportowe wychowanie i przez pewien czas sama uprawiała sport. Sportowa etyka fair play ma przełożenie na pracę w mediach?
Na pewno. Sport uczy przegrywać. Wygrywać umie każdy, a nie każdy umie ponosić porażki. Sport uczy też, jak przekuwać niepowodzenie w dalszą pracę. W telewizji, podobnie jak w sporcie, na sukces trzeba przede wszystkim ciężko pracować. Dlatego ja, niezależnie od tego, czy jestem angażowana do jakiś produkcji, staram się być coraz lepsza. Oglądam swoje programy, aby zobaczyć, co mogę u siebie zmienić. Przyznam, że ostatnio robię to już jednak zdecydowanie rzadziej, bo stało się to u mnie już lekką przesadą.
Jest pani córką znakomitych sportowców. Jak to było dorastać u boku słynnych rodziców?
Przez dłuższy czas nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dopiero w późnej podstawówce dzieci mówiły na mnie „Gosia - córka Jana”. To było zabawne. Nigdy nie przeszkadzało mi, że mam znanych rodziców i nie miałam z tym żadnych problemów. Dlatego kiedy pod koniec podstawówki zdałam sobie z tego sprawę, nie rozumiałam, dlaczego ktoś mnie tak nazywa. Miałam bowiem zupełnie inne postrzeganie rzeczywistości. Czasami przeszkadzało mi jedynie, kiedy na ulicy ktoś podchodził do taty i prosił o autograf. „To mój tata! Po co ktoś prosi go o autograf?” – denerwowałam się.
- Nie brakowało pani rodziców na co dzień?
Wychowywanie się w sportowej rodzinie jest bardzo przyjemne. To nie jest praca od ósmej do szesnastej. Dlatego moi rodzice byli tylko dla mnie czasem przez całe tygodnie czy miesiące. Tym bardziej, że tata skończył swoją piłkarską karierę, kiedy ja się urodziłam. Odkąd pamiętam, nie był czynnym sportowcem. W jakimś sensie był już na emeryturze i miał dla mnie więcej czasu niż ojcowie moich rówieśników. To było fajne. Podobnie mama: kiedy byłam mała, jeszcze grała w tenisa stołowego, ale trenowała już tylko raz dziennie. Nie było jej więc w domu dwie godziny. Zresztą z czasem zaczęłam chodzić z nią na treningi, bo sama zabrałam się za uprawianie tego sportu. Byłam wręcz nierozerwalna z mamą. Dlatego miałam zupełnie inne dzieciństwo niż moi koledzy: nie chodziłam do przedszkola i nie byłam zostawiana u babci. Większość czasu spędzałam z rodzicami.
Podobał się pani świat sportu?
Bardzo. Zresztą otaczali nas nie tylko ludzie sportu. Przychodzili do nas także znani piosenkarze czy aktorzy. W tamtym czasie to byli dla mnie „ciocie” i „wujkowie”. Nie zdawałam sobie sprawy, że to tak znane osoby. Dopiero dzisiaj, z perspektywy czasu, łapię się czasem na tym, że ten słynny aktor bywał kiedyś u nas w domu.
Podobno tata jest pani najwierniejszym fanem. To prawda?
Tak. Ogląda każdy mój program. Jest zły, kiedy mu nie mówię, że będę w telewizji, bo nic nie chce przeoczyć. Jeśli coś takiego się zdarzy, nadrabia powtórki z „Pytania” na TVP Kobieta. A kiedy z jakiegoś powodu nie może oglądać – nagrywa sobie konkretne programy. Jest moim pierwszym recenzentem. Często mówi: „Tu było świetnie, ale w tym temacie powinniście jeszcze dopytać”.
Dzisiaj pani sama jest mamą. Trudno to pogodzić z intensywną karierą w telewizji?
Niby często jestem na ekranie, ale tak naprawdę nie siedzę w pracy tak długo jak na przykład osoby pracujące w korporacjach. Na pewno nie jest to osiem czy dziesięć godzin dziennie. Jasne, czasem zdarza się, jak w przypadku „The Voice”, że mamy cztery pełne dni zdjęciowe z rzędu. Wtedy niewiele się widzę z synkiem, ale potem przez miesiąc mam większy spokój - idę na cztery godziny do „Pytania”, a później jestem cała dla swojego dziecka. Nie uważam więc wcale, że mam dla niego za mało czasu. Jestem zdania, że nie ten rodzic jest dobry, który ma dla dziecka całe dni, tylko ten, który wykorzystuje dany czas we właściwy sposób. Na pewno lepiej jest, gdy mając wolną godzinę, poświęcamy ją na wspólną zabawę z dzieckiem, niż przez cały dzień „siedzenia” z nim grzebiemy w telefonie lub gapimy się w ekran. To nie jest wspólnie spędzony czas.
Pani tata powiedział w jednym z wywiadów, że pani syn Enzo to „nieprawdopodobny łobuziak”. To prawda?
To prawda. Wszędzie go pełno. Dlatego na razie tata nie chce zostawać z nim sam. Obawia się, że mały wyrządzi sobie jakąś krzywdę. Ostatnio powiedziałam mu: „Tato, jak się przewróci, to wstanie. Nic się wielkiego nie wydarzy. Na pewno od razu nie skręci sobie nogi czy nie złamie ręki”. Tata nie jest jednak w stanie tego zrozumieć.
Zabiera pani syna czasem do studia?
Zdarza się to bardzo często. I to nie tylko wtedy, kiedy nie mam go z kim zostawić w domu. Czasem po prostu jestem proszona, aby przyjść z synkiem – choćby niedawno na świąteczny program. I wtedy jest bardzo zabawnie. „O, mamo, jesteś w telewizji!” – wołał Enzo, kiedy zobaczył mnie w podglądzie kamerowym. Zresztą on lubi jeździć ze mną do pracy. Nie tylko do studia, lecz także na koncerty. Podoba mu się to i jest wtedy szczęśliwy. Kiedy widzi na plakacie czy w telewizorze logo jakiegoś koncertu, który poprowadzę, mówi wtedy: „To jest mama – Małgorzata Tomaszewska!”. Bo tak właśnie przedstawiam się podczas koncertów czy innych produkcji.
Enzo będzie prezenterem czy piłkarzem?
Trudno powiedzieć. Na razie najbardziej lubi jeździć gokartami. Uczy się tego i ma sportowego ducha. Piłka nożna mu nie odpowiada i nie chce chodzić na treningi. No cóż: ma niespełna pięć lat, więc może to jeszcze za wcześnie. Kiedyś na pewno spróbujemy raz jeszcze. Nie wiem, czy Enzo będzie sportowcem, ale na pewno chciałabym, żeby wychowywał się w sportowym duchu. Z własnego doświadczenia wiem, że sport jest takim „trzecim rodzicem”.
Mało tego: rodzice nigdy nie nauczą dziecka dyscypliny, tak jak sport. Pamiętam, kiedy byłam mała i jeździłam na obozy treningowe. Co wieczór siedziałam z koleżankami i opowiadałyśmy sobie niestworzone rzeczy do późna w nocy. Potem rano byłam niewyspana, ale trener gonił do ćwiczeń. Rodzic raczej by odpuścił. A trener kazał pracować. I pracowałyśmy. Moi rodzice nigdy nie byli hersztami. Tłumaczyli mi, że jeśli się do czegoś zobowiążę, to muszę to dobrze zrobić, ale nigdy mnie nie cisnęli. Dlatego to sport nauczył mnie obowiązkowości.