Małgorzata Foremniak: Smakowanie życia kęsami bardziej zaspokaja głód
Oglądamy właśnie w kinach film „Sonata”, który opowiada autentyczną historię Grzegorza Płonki z Murzasichla. Tuż po urodzeniu został on zdiagnozowany jako autystyczne dziecko, a dopiero kiedy był nastolatkiem odkryto, że ma poważny niedosłuch. Kiedy wszczepiono mu implant słuchu okazało się, że ma... talent pianistyczny. Dzięki temu dziś nagrywa i koncertuje z powodzeniem. Matkę chłopca zagrała Małgorzata Foremniak. Rozmawialiśmy z nią o tej wyjątkowej roli.
Wielu aktorów najbardziej boi się rutyny zawodowej. Jaki ma pani sposób, aby ją przełamywać?
Rutyna wkrada się wtedy, kiedy pracuje się długo przy tym samym projekcie. Bardzo często dzieje się tak wtedy, kiedy aktor gra w serialu, w którym jego wątek się nie zmienia, tylko jest rozłożony na wiele odcinków. Dużo zależy też od tego, jak kto podchodzi do swojej pracy. Ja staram się traktować każdy dzień jako zakończone dzieło, bo zdaję sobie sprawę, że on już się nie powtórzy. Kiedy mam role serialowe, wyznaczam sobie taki poziom, poniżej którego nigdy nie schodzę, nawet gdybym była zmęczona i przepracowana, bo wiem, że sama bym się z tym źle czuła. I tego się trzymam.
Myślę, że takim sposobem na aktorską rutynę może być rola u debiutującego reżysera – bo nie wiadomo, czego się po nim spodziewać.
Kiedy się pierwszy raz z kimś pracuje, nigdy nie wiadomo, co się może przydarzyć, ale między aktorem a reżyserem musi być ta przysłowiowa „chemia”. Ważne jest przede wszystkim, żeby reżyser wiedział, czego chce, był dobrze przygotowany i miał umiejętność komunikacji z aktorem. Żeby potrafił dawać mu takie uwagi, które pomagają w pogłębieniu roli.
Jak było w przypadku Bartosza Blaschke i „Sonaty”?
Wszystko zaczęło się od scenariusza. Przeczytałam go i bardzo mi się spodobał. Bartek jest nie tylko reżyserem „Sonaty”, ale też scenarzystą filmu. Kiedy czytam scenariusz i widzę, jak są napisane dialogi, jak jest poprowadzona postać i jaki jest sposób opowiadania, czuję czy mam do czynienia z osobą o wysokiej wrażliwości czy też nie. A potem jest spotkanie z reżyserem. W tym przypadku od razu wiadomo było, że Bartek jest emocjonalnym estetą. A to dla mnie bardzo ważne. Istotne było też to, że zajmował się przez wiele lat dokumentem. Miałam okazję grać u dokumentalistów i podoba mi się ich sposób rejestracji rzeczywistości.
W „Sonacie” po raz pierwszy zagrała pani autentycznie istniejącą postać – matkę głównego bohatera.
To było utrudnieniem, bo mieliśmy do czynienia z niezwykle delikatną historią. Bardzo głęboko wnikającą w człowieka. Trzeba było więc opowiedzieć ją z wielką uważnością, ale też z siłą i mocą, aby była kreacją, a nie odtwarzaniem rzeczywistości. Najpierw usłyszałam całą historię od Bartka, który miał wielką wiedzę charakteryzującą bohaterów: ich zawiłości i ich nieoczywistości. I przyznam, że trochę to na początku nas przygniotło. Zastanawialiśmy się, czy będziemy mieli dobrą komunikację z rodziną Płonków, czy jej członkowie się przed nami otworzą, czy nastąpi między nami szczera wymiana siebie, by móc stworzyć coś pięknego.
I jak to spotkanie wypadło?
Wspaniale. Kiedy otworzyły się dla nas drzwi do domu państwa Płonków, otworzyły się też ich serca. Poczuliśmy się swojsko i rodzinnie. Państwo Płonkowie użyczyli nam swego życia. Dali nam szansę uczestnictwa w ich codzienności i mogliśmy ją chłonąć całymi sobą. Mieliśmy dużo czasu na obserwację takich szczegółów, z których potem mogliśmy budować filmową rzeczywistość. Płonkowie byli przy nas, służyli nam pomocą w każdym momencie. Przeprowadziłam wiele rozmów z Małgosią Płonką i wiedziałam, z jaką materią mam do czynienia. Te rozmowy na głębokie życiowe tematy, stanowiły niezwykłą wartość dla mnie jako człowieka.
Charakteryzacja pomogła pani również wejść w skórę swej bohaterki?
Oczywiście. Kiedy wcielam się w jakąś postać, trzeba zdjąć ze mnie wszystko to, co przypomina mnie – Małgorzatę Foremniak. Ponieważ w „Sonacie” miałam być podobna w jakimś stopniu do pierwowzoru, trzeba było się zastanowić, jak to zrobić, aby charakteryzacja była naturalna i prawdziwa, bo w tej historii, zrealizowanej niemalże w stylu dokumentu, nie może być ani grama fałszu. Całe szczęście Bartek pracował przy tym filmie z absolutnymi artystkami: charakteryzatorką Anną Gorońską i kostiumografką Emilką Czartoryską. Szukaliśmy więc tych postaci wspólnie.
Co było dla pani najważniejsze w tej charakteryzacji?
Kiedy pojawiła się peruka, swetry i duże koszule, przyszedł czas na okulary. Przymierzyłam jakieś oryginalne okulary sprzed wielu lat z korekcyjnymi szkłami minus trzy dioptrie. Dzięki nim moja twarz nabrała wyostrzonych rysów - uważnej obserwatorki, który analizuje rzeczywistość w sposób własny i czujny. Bartkowi bardzo się to spodobało. Było w tym coś takiego, co spowodowało, że powiedzieliśmy wszyscy: „Tak, to jest Małgosia Płonka. Ona musi mieć takie okulary”. Trzeba było tylko sprawić, abym mogła je nosić i móc w nich grać. Dokonaliśmy więc korekty moich szkieł kontaktowych.
Jak się pani grało w tych okularach?
Nie było to komfortowe. Widziałam dobrze tylko to, co przede mną. Całe pola po bokach były trochę zakrzywione. To było jednak również pomocne, bo dawało mi poczucie zamknięcia w swojej przestrzeni, a to było pomagało w budowaniu roli.
Odnalazła pani w przeżyciach swej bohaterki własne emocje?
Jestem już kobietą dojrzałą. Mam kawałek życia za sobą i wiele doświadczeń w życiu zawodowym i prywatnym. Często była to wyboista droga. Ten bagaż emocji odnalazł ujście w przygotowywaniu się do tej roli. Gdzieś w środku, na jakimś poziomie, jestem podobna do Małgosi Płonki. Dlatego ta kobieta stała mi się bardzo bliska. Od początku ją rozumiałam. Wchodzenie w jej skomplikowany świat sporo mnie kosztowało. Bo aktor może zagrać postać albo się nią stać. Pamięć komórek istnieje – i jeśli się ją porusza, wydobywa emocje, które kiedyś w naszym ciele się zapamiętały. Korzystałam więc przy „Sonacie” z całego mojego zasobu emocji dojrzałej kobiety.
Debiutantem był nie tylko reżyser „Sonaty”, ale również pani partner na planie – wcielający się w postać Grzegorza Płonki krakowski aktor Michał Sikorski.
To jest tak jak ze „świeżymi” kierowcami: jedni przyklejają sobie zielony listek na samochód, a drudzy – od razu włączają się w ruch i uważają, że nie ma dla nich żadnej taryfy ulgowej. Michał Sikorski to ten drugi przypadek. Już na pierwszym spotkaniu na zdjęciach próbnych, po prostu mnie powalił. Początkowo byłam przekonana, że Bartek powierzył główną rolę chłopcu, który jest naturszczykiem i podobnie jak Grzegorz Płonka ma jakąś nieprawidłowość fizyczną. Tak wspaniale grał na tych zdjęciach próbnych. To było trzy lata temu i Michał wtedy jeszcze studiował na krakowskiej PWST. Potem, kiedy pracowaliśmy nad scenariuszem i dialogami, moim partnerem był głównie Łukasz Simlat.
Michał śmiał się, że ma wspaniałą rolę, bo przez pół filmu nie ma żadnej kwestii mówionej. Kiedy więc były już próby czytane i próbowaliśmy coś zagrać czy poszukać tych postaci, mógł jedynie mówić o swoich emocjach. Dlatego dopóki nie znaleźliśmy się przed kamerą, trudno mi było powiedzieć, jak Michał będzie grał. Gdy pojawił się na planie, w ogóle go nie poznałam. Bo nie widziałam go wcześniej w charakteryzacji. To był mój pierwszy dzień zdjęciowy, ale Michał miał już za sobą scenę koncertu w szkole. Kiedy wyszedł do mnie, byłam zszokowana: z mężczyzny, którym był na próbach, pojawił się na planie jako bezbronny chłopiec o nieobecnych oczach, jak ktoś nie z tego świata. Było to niesamowicie wzruszające. Do tego stopnia, że zaszkliły mi się oczy.
Za młodu podobno myślała pani o tym, żeby być wokalistką. A pani idolką była Barbra Streisand. Dlaczego nie poszła pani w tym kierunku?
To prawda – mam czysty głos. I kilka muzycznych przygód na swoim koncie. Zagrałam nawet w musicalu, ale o tym, by zostać piosenkarką nigdy nie myślałam. Kiedy byłam młodą dziewczyną, słuchałam na magnetofonie Grundig nagrań Barbry Streisand i ten jej głos otwierał przede mną zaskakujące pole do marzeń. Nie potrafiłam tego nazwać, ale wiedziałam, że to coś odległego i pociągającego. Jakiś tajemniczy, wciągający świat. Nie myślałam jednak o aktorstwie. Bardziej interesowała mnie historia.
To co sprawiło, że zdecydowała się pani po maturze na szkołę aktorską?
W drugiej klasie liceum zainscenizowaliśmy kilka scen ze „Ślubów panieńskich”. Bardzo spodobało się to naszej profesorce i postanowiła założyć kółko teatralne. I tam bawiliśmy się w aktorstwo. Po kilku wystąpieniach usłyszałam, że powinnam w tym kierunku coś zrobić. Ale dopiero pod koniec czwartej klasy kolega namówił mnie, żeby spróbowała zdawać do PWST. To był absolutny zryw - i stało się. Okazało się, że ze wszystkich moich znajomych, którzy startowali do szkoły teatralnej, tylko ja się dostałam.
Na studiach miała pani poważny wypadek: upadek z konia spowodował złamanie kręgosłupa. Myślała pani wówczas czy zrezygnować z aktorstwa?
Przez trzy miesiące byłam wtedy w gipsie. Cały korpus miałam unieruchomiony jak w zbroi i miałam wiele momentów fizycznej nieporadności. Na początku byłam niemal całkowicie zdana na pomoc mamy. Do tego przez długi czas odczuwałam dosyć dotkliwy ból. Kiedy więc po tym całym zdarzeniu stanęłam pierwszy raz na scenie i mówiłam kwestie dotyczące przeżyć dojrzałej kobiety, to choć byłam młodą dziewczyną, historia z kręgosłupem sprawiła, że poczułam niesamowitą ulgę, jaką dało mi wypowiedzenie tego, co mi gra w duszy. Podzielenie się tym z drugim człowiekiem. I to był ten moment, kiedy stwierdziłam, że chcę zostać w szkole teatralnej i być aktorką.
Jeśli spojrzeć na pani kinowe role, to są one całkowicie odmienne: choćby te w „Avalonie”, „Starej baśni” czy „Pitbullu”. Różnorodność w zawodzie jest dla pani pociągająca?
Oczywiście. W aktorstwie chodzi o elastyczność: tak jak na siłowni ćwiczy się różne mięśnie, tak w aktorstwie trzeba się sprawdzać w komedii i w dramacie. Grałam kiedyś nawet w kabarecie u Jerzego Kryszaka. Próbowałam więc naprawdę bardzo różnych form. I to jest najfajniejsze w aktorstwie, że dostajemy role w odmiennych odsłonach. Wtedy ta praca jest ciekawa i cały czas czegoś się uczymy. Dzięki temu dowiadujemy się, czy lepiej sprawdzamy się w lekkim repertuarze, czy w bardziej dramatycznym. Czy wolimy teatr, czy film. Warto więc próbować i szukać swojej drogi.
Pani jest dramatyczną aktorką?
Raczej tak. Nie miałam jednak do tej pory wiele dramatycznych ról na skalę tej obecnej w „Sonacie”. Tym bardziej przyjemnie było wtopić się w taką wymagającą pracę. Bo daje to ogromną satysfakcję. Dobrze jest po prostu aktorsko się zmęczyć, żeby potem poczuć, że zrobiło się coś wyjątkowego.
Mając za sobą trwającą prawie trzy dekady karierę, jest pani dziś lepszą aktorką niż kiedyś?
Im więcej się pracuje i podejmuje nowych wyzwań, tym ma się większy bagaż doświadczeń. Tu nie ma porównania. Tym bardziej, że oprócz doświadczenia zawodowego ważne jest doświadczenie życiowe, z którego często też trzeba czerpać. Mam na myśli zwykłą dojrzałość, inne spojrzenie na ludzi i na świat, inne wartościowanie. To ma ogromny wpływ na to, jacy jesteśmy przed kamerą i jak gramy.
W jednym z ostatnich wywiadów powiedziała pani: „Zaczęłam smakować życie i jestem szczęśliwsza”. Co pomogło pani zmienić nastawienie do kariery i życia?
Przychodzi taki moment w życiu, kiedy dzięki swej dojrzałości pewne rzeczy przechodzą na drugi plan, ponieważ nie sprawiają już takiej przyjemności jak spokój, równowaga, zatrzymanie się i skupienie się na prostych rzeczach. Wtedy wybiera się to, co nas karmi, a z tego, co jest zbędne lub w nadmiarze, po prostu łatwiej jest nam zrezygnować. Tak bym to ujęła. Smakowanie życia kęsami bardziej zaspokaja głód niż jego łapczywe pochłanianie.
Ten spokój, o którym pani mówi, ponoć znajduje pani na wsi. Te wyjazdy to trochę powrót do czasów dzieciństwa?
Całe moje wakacyjne dzieciństwo spędzałam na wsi u dziadków. Dzięki temu miałam wspaniały kontakt z naturą i absolutną wolność. Doświadczałam wtedy życia bardzo intensywnie poprzez wszystkie zmysły: zapachy, kolory, dźwięki, dotyk. To wszystko zbudowało moją wrażliwość. Dlatego odnajduję teraz spokój i równowagę właśnie w przyrodzie. W jej prostocie. To jest ten kierunek.