Małe siostry Jezusa wśród ludzi
Misja. W Polsce jest ich zaledwie 28 w sześciu wspólnotach. W Krakowie - cztery. Mieszkają w zwykłym bloku w Nowej Hucie. Pracują fizycznie. Niewiele zarabiają, ale są szczęśliwe, bo - jak mówią - to ich sposób dotarcia z Ewangelią do ludzi. Zgodnie z regułą Zgromadzenia Małych Sióstr Jezusa, każda przez pewien czas przebywa wśród wyznawców islamu i modli się za nich - obecnie za granicą jest 11 Polek .
Najmłodsza z krakowskich małych sióstr Jezusa - Justyna Sara - ma 27 lat. Pracuje w kuchni, obierając warzywa dla sieci restauracji. Krysia Klara i Krysia Ewa są w średnim wieku. Zajmują się sprzątaniem. Pierwsza - klatek schodowych. Druga - hurtowni farmaceutycznej. Najstarsza Teresa Maria jest już na emeryturze. Zajmuje się domem.
Mieszkanie sióstr wygląda tak jak większość innych w tej dzielnicy. No, może nie całkiem tak. Nie ma tu wzmocnionych drzwi i nowych okien. W pokojach są staroświeckie meblościanki, pełne książek o religijnej tematyce. W najmniejszym jest domowa kaplica. Ale zapachy są tu takie same jak w innych domach. Rano kawy z mlekiem i owsianki. Późnym popołudniem obiadu. Czasem pachnie świeżo upieczone ciasto.
Za komuny w podziemiu
Mieszkanie podarował małym siostrom 30 lat temu ks. Józef Gorzelany. Legendarny proboszcz i budowniczy kościoła Arka Pana. W tym czasie siostry chodziły ubrane po świecku. Nikt, nawet członkowie ich rodzin, nie wiedzieli, że są zakonnicami. - Żeby nie ściągać na siebie uwagi komunistów nasze wspólnoty były erygowane tylko ustnie, przez biskupa danego miejsca. Oficjalna rejestracja zgromadzenia nastąpiła dopiero w 1991 roku. Do tego czasu działałyśmy w podziemiu - wspomina Teresa Maria. Pierwsze dwie zakonnice z ich zgromadzenia, które zamieszkały w Nowej Hucie, pracowały fizycznie w kombinacie metalurgicznym.
Teresa wykonywała różne prace, w różnych miejscach Polski. W Częstochowie zajmowała się ogrodem i trzodą. W Szczecinie pracowała w manufakturze słodyczy. Krysia Klara pracowała m.in. przy uprawie sadzonek truskawek. Po przyjeździe sześć lat temu do Krakowa nie mogła znaleźć pracy. Po trzech miesiącach poszukiwań trafiła na ogłoszenie: „Solidna firma zatrudni solidnych pracowników”. - Pojechałam pod wskazany adres. Ponieważ miałam na habicie płaszcz, szef, jak przypuszczam, nie zorientował się, że jestem zakonnicą. Wziął mnie pewnie za Romkę, tak jak mój poprzedni pracodawca. Poprosił o telefon i powiedział, że odpowie. Po pewnym czasie zadzwonił. „Proszę przekazać córce, że ją przyjmuję” - powiedział siostrze Teresie. To od niej dowiedział się, że jesteśmy zakonnicami. Podejrzewam, że był zaskoczony, ale przyjęto mnie. Trafiłam na fajnego szefa i dobrą firmę - opowiada Krystyna Klara.
Z wiadrem i mopem
Do obowiązków s. Krysi należy sprzątanie 6 klatek w trzech nowohuckich blokach. Zanim znalazła tę pracę, przeżyła różne, czasem trudne sytuacje. Opowiada o nich z uśmiechem, bo - jak mówi: „O to właśnie chodzi, żeby na własnym ciele doświadczyć tego, czego doświadczają ludzie świeccy”. - Tak zrobił Bóg wcielając się w człowieka. Na własnym ciele doświadczył trudów zwyczajnego życia - mówi.
Czy ludzie nie dziwią się widząc zakonnicę z wiadrem i mopem? - Dziwią się - odpowiada. - Niektórzy są zgorszeni, że zakonnica sprząta klatki. Inni pytają, czy ten blok jest teraz kościelny. Jeszcze inni, dlaczego nie idę do proboszcza po pomoc - śmieje się Krysia. - Przedszkola, szkoły, dom opieki, to wiadomo, ale nie jakiś bar, magazyn czy klatki schodowe. Trudno im pojąć, że taka praca to nasz wybór. W ten sposób naśladujemy życie Jezusa w Nazarecie. Jezus, jako Bóg, mógł wybrać swoje miejsce na świecie. Wybrał bardzo proste warunki życia, w bardzo prostej rodzinie i w małej miejscowości. My staramy się żyć tak samo…
Widząc roześmianą twarz Krysi Klary wierzę, gdy mówi, że jest szczęśliwa sprzątając klatki. Praca wydaje się mało wdzięczna, ale jeszcze większe trudy znosiła w Nigrze, w środku Afryki, na pustyni. Żyła wśród koczowniczego plemienia Tuaregów, śpiąc pod namiotem, w morderczym klimacie. Żeby zarobić na życie, tak jak oni pasła kozy i zajmowała się haftowaniem. - Chciałam być ich siostrą. To nasza misja, nasz model zbliżania się do ludzi. Nie z pozycji kogoś, kto czuje się lepszy, bo uważa, że pochodzi z bardziej cywilizowanego kraju. Przeciwnie. To my od nich, od naszych sąsiadów, uczyłyśmy się jak żyć.
Wśród koczowników
Krysia Klara pojechała do tego muzułmańskiego kraju w ramach formacji zakonnej. Każda z małych sióstr ma obowiązek poznać na własnej skórze, jak żyją wyznawcy islamu. To żelazna zasada ich zgromadzenia, które powstało w 1939 r. w Algierii. To właśnie tam, na Saharze, pochodząca z Francji Magdalena Hutin otrzymała „światło z Betlejem”.
W tzw. Zielonym zeszycie, w którym opisała regułę nowego zgromadzenia, można przeczytać, że Bóg objawił się jej „w Jezusie, małym dziecku spragnionym czułości i miłości, a jednocześnie wyciągającym rączki, aby tę czułość Bożą dać światu”. Zastrzega się jednak, że bardziej niż misję utworzenia nowego zgromadzenia „Bóg powierzył jej misję rozprzestrzeniania orędzia Żłóbka”. W zamyśle Magdaleny nowa wspólnota miała być małym, koczowniczym zgromadzeniem kontemplacyjnym, żyjącym wśród ubogich muzułmanów. Siostry opowiadają, że kiedy ich założycielka pisała regułę zakonną, konsultowała ją z tymi prostymi ludźmi, wśród których żyła.
Do dziś islam ma uprzywilejowane miejsce w tym specyficznym zakonie. Małe siostry, w dniu ślubów wieczystych, ofiarują swoje życie Bogu najpierw za „braci z islamu”, dorzucając następnie „i z całego świata”. Ale żeby móc ofiarować swoje życie za kogoś, trzeba go najpierw poznać. - Stąd te nasze wyjazdy do krajów arabskich. Na miesiąc, dwa, jeśli można na dłużej - wyjaśnia siostra Krysia. Wyjeżdżają do Afganistanu, Maroka, Algierii, Syrii, Iraku, Nigru. Wszędzie są serdecznie przyjmowane. Bywa, że muzułmanie ratują im życie. W Nigrze, gdy dwa lata temu były tam zamieszki i siostry musiały uciekać, do swojego domu zaprosili ich muzułmańscy sąsiedzi.
Nie wyróżniać się
Misją małych sióstr jest żyć jak Jezus w Nazarecie, a więc zwyczajnie, wśród ludzi, niczym się nie wyróżniając. - Dlatego, będąc w krajach arabskich, nie prowadzimy dzieł kojarzonych zwykle z misjami. Po prostu żyjemy wśród tych ludzi - mówi Teresa, która przez pewien czas przebywała w Algierii. - Nasze relacje z muzułmańskimi sąsiadami były zwyczajne. Szanowaliśmy się, zapraszaliśmy do siebie nawzajem. W dniu mojego przyjazdu było akurat muzułmańskie święto Aid El Kabir. Poprzez ten uroczysty dzień muzułmanie upamiętniają ofiarę, jaką Bóg polecił złożyć Abrahamowi - własnego syna. Po modlitwie w meczecie zabijano baranki i potem je spożywano gromadząc się rodzinami. Nas też zapraszano na to wielkie ucztowanie. Praktycznie przez cały następny tydzień jadłyśmy świeżo pieczoną baraninę - wspomina. Pytana o kwestię uchodźców z krajów arabskich odpowiada, że co innego jest żyć wśród nich, a trochę inaczej jest, gdy o tym, co tam się dzieje, dowiadujemy się z mediów. - Trzeba zobaczyć, gdzie jest korzeń tego cierpienia i tych tragedii, które dotykają zarówno chrześcijan jak i muzułmanów. Wziąć pod uwagę zróżnicowanie samego islamu, zastanowić się, kto pociąga te sznurki agresji. Nie można wszystkich włożyć do jednego worka.
Nie katechizują i nie nawracają
Krysia Klara dodaje, że siostry nie zajmują się polityką. Nie indoktrynują, nie katechizują i nie nawracają tych, wśród których pracują. Daje przykład duchowego patrona małych sióstr Karola de Foucauld, który ostatnie 12 lat życia spędził wśród muzułmańskich plemion na Saharze i nikogo nie nawracał. - Karol ewangelizował przez bycie z tymi ludźmi - mówi.
One tak samo jak brat Karol ewangelizują poprzez swoją obecność wśród mieszkańców Nowej Huty. - Po prostu jesteśmy wśród nich i jeśli mają jakieś pytania lub wątpliwości, rozmawiamy z nimi. Trzeba miesięcy, a nawet lat, żeby zdobyć zaufanie człowieka. Na początku bywa czasem agresja wobec Kościoła i całego zła tego świata. Potem rodzi się przyjaźń - opowiada Krysia Ewa. A że wszystkie krakowskie małe siostry bardzo łatwo nawiązują kontakt z innymi ludźmi i są bardzo pogodne, mają wielu przyjaciół. I to w różnych środowiskach.
Krysia Klara mówi, że „nie jest łatwo obronić taki styl zakonnego życia”. - Bo nie jest łatwo przekonać innych, że dla nas pięć minut rozmowy z biedakiem ma większą wartość niż kilka godzin spędzonych na modlitwie brewiarzowej. Albo, że przyjaźń ze schizofreniczką, z której wszyscy się śmieją, czy przyjmowanie w domu Romów może być Ewangelią. Często sobie myślę i pytam samą siebie, czy naprawdę trzeba coś wielkiego zrobić, by być wielkim w oczach Boga?