Makaron z Bytomia. Blues śląskiego buntownika WIDEO
Co łączy los czarnych niewolników z losem śląskich robotników? Na przykład muzyka. Stare śląskie pieśni śpiewane przy bluesowym akompaniamencie przez Marka Motykę brzmią jak wyrwane z pól Missisipi.
Są trzy pytania, na które powinien odpowiedzieć każdy Ślązak. Po pierwsze, Ruch Chorzów czy… Bzdura. Jest jedno pytanie: dlaczego nie jestem buntownikiem? Tyle lat niewolnictwa. Tyle bluesa. I tyle czekania, aż ktoś zaśpiewa o tym przeklętym losie.
Pytom Amerykanów, z którymi groł żech na stricie w Szwajcarii: co tam mocie na tych rękach? A tam tatuaże: stare familoki z cegieł i napis Chicago. Wiela razów jo marzył o Chicago... To je Chicago?! Familoki? Przeca jo z tych z familoków wytorbił w Europa - opowiada Marek Motyka. Zwą go Makaronem, bo długi i chudy jak nudel. Makaron gra bluesa. I sam nawet nie wie, ile Śląska nam wytłumaczył.
Łopuść nyndze świota tygo. Właź do raju niybiyskiego
Czy łatwiej byłoby nam zrozumieć Śląsk, gdybyśmy wiedzieli, że gdzieś indziej jakaś jego część też się wydarzyła? Son House, pradziadek amerykańskiego bluesa, powiedział kiedyś, że biali słyszą bluesa, ale nie rozumieją skąd się wziął. Powiedział tak, bo blues, ten najprawdziwszy, najstarszy, najczystszy w swojej istocie był muzyką bólu, cierpienia i skargi. Bólu, cierpienia i skargi wyrwanych z korzeniami i przywiezionych na plantacje niewolników. Tak, to kolejne pytanie: Ślązacy słyszą czy czują bluesa?
„Żeś wylozła duszo z cioła. Boś się dość sam naturbowoła. Łopuść nyndze świota tygo. Właź do raju niybiyskiego”. To skarga umierającego niewolnika. Czy na pewno stąd, kaj górnicze skarby pod ziemią…? Dla porównania: „Kołysz powoli, niebiański rydwanie, który przybywasz, by zabrać mnie do domu. Przybywa po mnie zastęp aniołów. By zabrać mnie do odwiecznego domu”. To pierwsze, pod tytułem „Skarga umierającego”, śpiewa Makaron. Drugie, tylko pozornie wydaje się bardziej poetyckie, to „Swing Low, Sweet Chariot”, smutna ballada czarnoskórych niewolników z kanonu negro spirituals. Jedno i drugie okrężną drogą trafiło do bluesa. Korzenie śląskiej pieśni sięgają XV wieku. „Swing low...” rodowód ma XIX-wieczny.
Według jednej z legend, w 1851 roku na plantacji w Tennessee niewolnica Sarah Sheppard urodziła córkę Ellę. Z rozpaczy na wieść o tym, że jej pan zamierza rozdzielić ją z dzieckiem i sprzedać na inną plantację, zamierzała utopić siebie i dziecko w rzece Cumberland. Od tego zamiaru odwiodła ją nieznajoma staruszka, która przepowiedziała, że pewnego dnia dziewczynka stanie przed królowymi i królami. Po latach Ella znalazła matkę i sprowadziła ją do Nashville. Na pogrzebie pani Sheppard po raz pierwszy miały rozbrzmieć śpiewane z przejęciem słowa: „Swing Low, Sweet Chariot”.
„A w ziymiczce, niy kaj indziej piyrwszy nocleg sobie znojda. Kej to z rana przed łołtorzym pożegno się dusza z ciołem” - śpiewa Makaron pieśń, która w tradycyjnych przekazach znana jest również pod tytułem „Ach, mój smutku, ma żałości”. Amerykańskie „Swing Low…” odróżnia się od śląskiej skargi jedynie głębiej zanurzoną w Biblii metaforyką: ognisty rydwan to nawiązanie do wniebowstąpienia proroka Eliasza. I tu, i tam śmierć jest jedyną szansą na wyzwolenie i lepsze życie, duszy zmarłego rzecz jasna. No jasne, w każdej rzeczywistości wyzysku i beznadziei, w każdym miejscu na ziemi, niedola wyzyskiwanych byłaby wyrażana podobnie. Ale to w Ameryce, a potem również na Śląsku to cierpienie zostało ubrane w stylistykę bluesa.
Na Śląsku te ludzkie losy są unmöglich - niemożliwe
Marek Motyka życiorys ma śląski. Ojciec Polak, mama Niemka. Jedna babka Niemka, druga Czeszka, dziadek Austriak. Dziadek, rocznik 1874 (!) żony miał trzy, a najmłodszego syna Franciszka spłodził w pięknym wieku 58 lat. Gdy po wojnie Franciszek poznał w Radzionkowie Rozalię Kazyk, musiał oświadczać się po niemiecku, bo panna Rozalia słowa po polsku nie potrafiła powiedzieć. Wcześniej ojciec Makarona wylądował we Wrocławiu, by w 1945 roku nająć się do pracy w pobliskiej fabryce porcelany. Żeby dostać robotę, musiał podrobić dokumenty i tak z 13-letniego chłopca stał się 17-letnim młodzieńcem.
Marek urodził się w Bytomiu, w roku, w którym Polska zremisowała z Anglią na Wembley, Elvis Presley po 6,5-letnim małżeństwie rozwiódł się z Priscillą, a dziadek Motyka udał się do odwiecznego domu, przeżywszy lat 99. Marek, po mamie, będzie powtarzał potem, „że na Śląsku te ludzkie losy są unmöglich”, niemożliwe, do wytłumaczenia na przykład.
Zanim Marek przywitał się z prawdziwym bluesem (bo na gitarze grał od dziecka), rok porobił na kopalni Powstańców Śląskich. Na górnika, nawet z papierami elektromontera górnictwa podziemnego, był za chudy i za wysoki. Jak nie gruba, to wojsko, a tam przynajmniej nie zawadzał kilka razy dziennie o kopalnianą obudowę. Potem, jak przystało na bluesmana, przeżył lata buntu i wędrówki: zwiał z domu („Gdy ojciec nadużywał alkoholu, w domu działy się straszne rzeczy” - opowie po latach) i tułał się po Europie: od Francji, przez Niemcy, Słowację, aż po Włochy. Pracował fizycznie, grywał na ulicy na gitarze i marzył, żeby pewnego dnia pojechać do Chicago. Gdy w Szwajcarii spotkał grajków z Chicago, zrozumiał, że to, czego szukał w Ameryce, zostawił na Śląsku.
- Zobaczyłem ten prawdziwy chicagowski krajobraz z familokami wytatuowany na ich rękach i pomyślałem: kaj ja się włócza... - opowiada Makaron. Niedługo potem jechał nazod na Ślunsk.
Przemysł na Śląsku budował domy, ludzie nie narzekali
Jeśli światową kolebką bluesa jest Missisipi, nie umniejszając znaczenia Chicago, gdzie z czasem w elektrycznej formie nabrał miejskiego charakteru, z którego gatunek te znamy do dziś, Śląsk to bez wątpienia bluesowa stolica Polski. Silesian Blues Band, które potem przepoczwarzyło się w wielkie SBB, Dżem, Irek Dudek, Krzak… To w Katowicach co roku gra Rawa Blues. Spotkanie Śląska z bluesem to mnóstwo świetnej muzyki, wielu znakomitych muzyków, setki miejsc, w których blues przez kilka dekad zakwitał - tu, gdzie górnicze skarby pod ziemią… Niejedno wspomnienie z czasów świetności gatunku kultywuje w Katowicach Szlak Śląskiego Bluesa.
Blues to głos duszy, która pragnie wolności. Głos skargi, wyraz bólu, niedoli, cierpienia, utraty. Tak mówią. Więc podsumujmy wiek XX na Śląsku. Rabunkowa gospodarka, eksploatująca ziemię i ludzi. Kiedyś galena, potem węgiel. Zielony Śląsk zamienił się w Śląsk czarny. Najpierw arbeit, potem praca. Jedna wojna, trzy powstania, potem druga wojna. Hitler i Stalin. Zakamuflowana opcja polska, zakamuflowana opcja niemiecka (nie, nie chodzi o Kaczyńskiego, chodzi o II RP i PRL). Śląskość zła, zawsze podejrzana, zawsze na pograniczu - mapy i politycznych ambicji. Robić, robić, robić, nie narzekać. Ślązacy ginęli w nieswoich wojnach, Ślązacy ginęli w nieswoich kopalniach. I ten los, przesądzony na wiele pokoleń, los, z którym Ślązak zawsze był pogodzony. Franciszek Pieczka opowiadał kiedyś, jak ojciec próbował wybić mu z głowy marzenia o karierze głodującego cyrkowca, za jakiego uważał aktora: „Wejrzyj synek, co ty bydziesz się szlajał kajś i robił bele co. Tu dobra robota: ciepło, porządek i na gowa nie kapie. Twój starzik robił na grubie i jego starzik robił na grubie. Jo robia na grubie i ty bydziesz robił”. Mało powodów, żeby się zbuntować, myślą i słowem? Nawet jeśli porównanie amerykańskiego niewolnictwa ze śląskim - że tak to nazwijmy - kultem pracy wydaje się zbudowane mocno na wyrost.
Więc dlaczego blues na Śląsku przez całe dekady nie zauważał tego wszystkiego, o czym minstrele wywodzący się z pól Missisipi czy Luizjany opowiedzieliby niejedną historię przy akompaniamencie gitary? Leopold Tyrmand w eseju „U brzegów jazzu” zauważał, że niezwykłe czucie muzyki było być może jedynym, czego nie udało się wykorzenić u afrykańskich niewolników, przewożonych do Ameryki. „Wiemy dobrze, jak rodną glebę dla wielkiej sztuki stanowi taka rozbrzmiewająca przez pokolenia skarga” - pisał Tyrmand. Śpiew nie był zabroniony. Wręcz przeciwnie: pomagał w pracy fizycznej i - zdaniem panów - częściowo unieszkodliwiał buntownicze zamiary.
- Nasz blues był inny, zrodził się z fascynacji tym, co działo się w Anglii, co robili Alexis Korner, John Mayall, co robili Rolling Stonesi. Większą wagę przywiązywaliśmy do muzyki niż do słowa, fascynowaliśmy się bardziej dźwiękami bluesa niż jego przesłaniem - mówi Irek Dudek, bluesman z Katowic, twórca Rawa Blues.
Bunt? Albo chociaż zwykły ludzki sprzeciw wobec porządku, w którym przez całe lata Ślązak miał życiorys zaprojektowany na kilka pokoleń do przodu?
- Nasza muzyka nigdy nie niosła ze sobą buntu. Mój tata ciężko pracował w hucie Baildon, ale Ślązacy nigdy przeciwko nawet katorżniczej pracy się nie buntowali - dodaje Dudek. To pierwsza odpowiedź na nasze pytania: Ślązacy uważali pracę za rzecz świętą, nawet jeśli choćby wczesny kapitalizm przyniósł wyzysk taniego robotnika, którego magnaci rodzącego się wielkiego przemysłu stworzyli z doprowadzonego wcześniej do nędzy śląskiego chłopa.
Ślązacy nigdy nie czuli się niewolnikami, jak Afroamerykanie, nawet jeśli też mieli panów, a ci ciemiężyli ich bezlitośnie. Przykład z końca XIX wieku, gdy skutki rabunku feudalnego jeszcze Śląska opisywał pruski inspektor Lautensack: „Znowu powiększyła się i tak już przerażająca liczba opuszczonych domów i porzuconych zagród na wsi. Miasteczko Toszek jest chyba najnędzniejszą mieściną na Górnym Śląsku. Stoi tu już dwadzieścia opuszczonych domów, a pozostałe są w takim stanie, że ci biedni ludzie podczas deszczu leżą w wodzie. Ale jest tu na stałe szwadron huzarów z pułku Hostiz, którym mieszczanie musieli udostępnić swoje stajnie, a ich własne bydło stoi pod gołym niebem. Tarnowskie Góry: ze względu na upadek górnictwa ludzie cierpią głód i uciekają do Polski. Stoi tu 61 opuszczonych domów. Bytom: tylko 123 domy są zamieszkane. Ludzie są bez wyjątku bardzo biedni i skarżą się na hrabiego. Jeśli tak dalej pójdzie, miasto zginie. Gliwice: są mniejsze jak Bytom, kilkakrotnie spalone. Wybudowano tu byle jak 131 domów, a ponad sto nie zostało odbudowanych”. Gdy przemysł na Śląsku budował ludziom domy i dawał wypłatę, Ślązacy nie narzekali.
- Ślązacy nie mieli wyjątkowo rewolucyjnych genów. Zwykle poddawali się rozmaitym zwierzchnikom. Nawet osławione powstania śląskie były raczej wykorzystaniem górnośląskiej uległości w sytuacji, w której obie strony, czyli Polska i Niemcy, starały się przeciągnąć ten region na swoją stronę - mówi Andrzej Matysik, redaktor naczelny „Twojego Bluesa”.
- Buntowaliśmy się przeciwko traktowaniu Ślązaków jak roboli - dodaje Dudek. - Rząd robotniczy, a my na Śląsku robole, czyli nic. Buntowaliśmy się przeciwko zniewoleniu komunistycznemu. Buntowaliśmy się przeciwko blokowaniu nam amerykańskiej, angielskiej muzyki. Praca? Ślązacy nie buntowali się przeciwko pracy.
Piękny mit dla kształtowania górnośląskiej tożsamości
W porządku. Ale skoro młodzi, zafascynowani muzyką Ślązacy odczuwali dyskomfort w konfrontacji z rzeczywistością lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, dlaczego tak rzadko o tym śpiewali? Dlaczego na Śląsku nigdy nie narodził się ktoś taki, jak Bob Dylan? Głos muzycznego śląskiego sumienia? Autor śląskiego hymnu?
Gdyby wysilić się bardziej, można by powiedzieć, że kimś takim, zachowując wszelkie proporcje, był Ryszard Riedel z Dżemu. Ale i on, jak zaznacza Patryk Filipowicz, bluesman i kulturoznawca, doktoryzujący się z historii śląskiego bluesa, Riedel rzadko sięgał do regionalnej istoty. Opiewał raczej prostotę życia, czystość relacji międzyludzkich. Był głosem pokolenia, którego charakterystyka wymykała się terytorialnym czy klasowym podziałom.
Przez kilka dekad bluesa na Śląsku żaden z wielkich śląskich bluesmanów o Śląsk się nie upominał, co wydaje się interesujące z jeszcze innego powodu. W innych dziedzinach sztuki mieliśmy dużo silniejsze świadectwa etniczności, dylematów czy refleksji nad tym wszystkim. W muzyce, choć byliśmy muzyczną potęgą, nie doczekaliśmy się odpowiednika śląskiej kinematografii Kazimierza Kutza. Albo malarstwa wielkich mistyków z Grupy Janowskiej. Albo literatury, której najznakomitszym spadkobiercą jest dziś Szczepan Twardoch. Któregokolwiek z odcieni tej regionalnej wrażliwości.
- Blues wymaga tekstu, a język śląski przez całe dekady PRL był mocno uprywatniony. Wyśpiewywanie siebie po śląsku nie miało w muzyce popularnej żadnych tradycji. W Polsce Ludowej podejście do godki było takie: „Godajcie jak musicie, ale niekoniecznie na scenę z tym” - uważa Filipowicz. Co do bluesa, Filipowicz podkreśla, że to jedna z najważniejszych prób definiowania się Śląska i śląskości w XX wieku.
- Śląsk zawsze był miejscem spotkań różnych kultur na przestrzeni dziejów, nie był kulturowo jednoznaczny. Różne konteksty i estetyki spotykały się na tej ziemi i blues był jedną z nich - mówi. Jego zdaniem, choć łączenie bluesa z kulturą robotniczą to uproszczenie (brać górnicza, choć muzykalna - orkiestry na przykład! - rzadko sięgała po gitarę i tzw. akordy septymowe), stanowi zarazem pożywkę dla pięknego mitu w kształtowaniu współczesnej górnośląskiej tożsamości.
Blues to jest bardzo osobista sprawa. Niy ma chopa
Można to rozumieć również tak: najwięksi bluesowi muzycy ze Śląska sami nie doświadczyli roboty na grubie, a nawet jeśli, w szaro-burej rzeczywistości woleli marzyć o innym świecie. Aż narodził się Kyks. Jan Skrzek, brat Józefa. Prawdopodobnie pierwszy taki, który się odważył - śpiewał bluesa o Śląsku, po śląsku, inaczej niż wszyscy. Wydany w 1986 roku album „Górnik Blues” wydawał się tylko lokalną egzotyką, ale swoją autentycznością (tak, Kyks prawie dekadę przerobił na grubie) zachwyca do dziś.
Przeżyjmy to jeszcze raz. Śpiewa Kyks: „Niy ma chopa. A wczorej był z nami. Co tu dużo godać, taki już los. Jak na wojnie, dyć i dyć tu dynamit. Zjechoł na dół łostatni roz. Żona w doma z dzieckami płacze, został ino górniczy znaczek. Czyjo kolej? Do drogi znów. To boł chop!”.
- Janek był samotnikiem, szedł swoją drogą. Postawił na blues swojej prawdy. A ta prawda to był jego styl bycia, jego skromność, bliskość z tymi, których spotkał na grubie. To było prawdziwe, bo i Janek był prawdziwy - podkreśla Józef Skrzek, lider SBB. - Blues to jest bardzo osobista sprawa. Blues to życie. Dziś niy ma chopa. I go brakuje, gdy Śląsk traci swoje oblicze, staje się jednym wielkim „kauflandem”.
Właśnie. W utworach Kyksa, zwłaszcza z tych z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, nie brzmi sprzeciw wobec swojego losu, raczej smutek i nostalgia za przemijającym Śląskiem. W tle można odnaleźć poważne problemy społeczno-ekonomiczne tamtych czasów. Weźmy „Sztajgra”: „Sztajger jest mi trocha wstyd. Już na dole nie fedruja. Sztajger jest mi trocha wstyd. Blusa grom i blusa czuja. Białe rynce, czarny blues. Sztajger jest mi trocha wstyd, lecz z robotom koniec już. No bo kożdy wybiyro coś”. Z tym motywem utraty Kyks, nazywany czasem żartobliwie „śląskim Joe Cockerem”, jako zapewne pierwszy na Śląsku zbliżył się do tego, co robili amerykańscy mistrzowie we wczesnych latach czarnego bluesa. Ten autorstwa Jana Skrzeka też był czarny, tylko od węgla.
- Janek zawsze był w cieniu Józka, który grał z Brekoutem i Niemenem, który miał swoje SBB. Może, paradoksalnie, to dzięki temu był w stanie wykreować swoją własną tożsamość, opartą na lokalnym doświadczeniu - argumentuje Matysik.
Ślunskie pieśni? Ale to się chyba nie nado
Niech Państwa nie zwiedzie wesołkowaty charakter Kyksa: z punktu widzenia przełamywania barier w eksponowaniu śląskiego ja w muzyce, Jan Skrzek był kamieniem milowym. Nie chodzi o to, że Skrzek Józef czy Dudek wstydzili się śpiewać po ślunsku czy śpiewać o Ślunsku. To była raczej kwestia świadomości i aspiracji: wielcy śląscy bluesmani nie marzyli o jakiejś abstrakcyjnej wolności, marzyli o zagraniu w Carnegie Hall. Może to znów śląski pragmatyzm, może uniwersalna siła muzyki.
Gdyby nie odważył się Kyks, może nie byłoby też Makarona. Marek Motyka poszukiwania dla siebie miejsca na świecie zakończył tam, gdzie je rozpoczął. W Bytomiu. Gdy pracował jako portier w miejskiej bibliotece, kolega podrzucił mu pomysł: poczytaj stare śląskie pieśni zbierane przez Adolfa Dygacza, Łukasza Wallisa, Stanisława Wallisa… Było ich kilka tysięcy, tematyka różna, od żałobnej, po biesiadną. Wszystko po śląsku.
- Kolega mi mówił: „Poczytaj, grasz bluesa, może te teksty jakoś cię zainspirują”. Na początku odpowiadałem: „Ale to się chyba nie nado”. Śląskie pieśni, niektóre z XV wieku? Ze dwa lata leżały u mnie w domu - wspomina Makaron.
Bytomski bluesman zupełnie intuicyjnie zrobił coś niezwykłego. Śląskie pieśni pełne bólu, cierpienia czy skargi połączył z prostym, korzennym bluesem rodem z delty Missisipi. Tradycyjne, najczęściej chłopskie i robotnicze teksty zaśpiewał po swojemu: do swoich melodii, z własną ekspresją i szczerością. Najciekawsze, jak jedno i drugie ze sobą współgra i jak bardzo naturalnie nawiązuje do rzeczywistości i poetyki przodków amerykańskiego bluesa. Przykład pierwszy z brzegu. Weźmy słowa typu: „Niy bana jo panu służyć… panu służyć. Bo niy mogą z panem wyżyć… z panem wyżyć. Abo jo to pies kudłaty… pies kudłaty. Co bych nosił pańskie szaty… pańskie szaty. Abo jo to lis na górnie… lis na górnie. Bych obrobioł pańskie konie… pańskie konie?”.
Wyobraźmy je sobie w angielskiej wersji. Bez najmniejszych wątpliwości pasowałyby do twórczości Son House’a, Bukka White’a czy Skip Jamesa, żeby wymienić paru bluesowych pionierów.
Podwójne życie Weroniki. Taka metafizyczna wspólnota
Pamiętacie Państwo film „Podwójne życie Weroniki” Kieślowskiego? Dwie identyczne dziewczynki o imieniu Weronika przychodzą na świat tego samego dnia w dwóch różnych miejscach na Ziemi. Mają inne charaktery, ale podobne zainteresowania. I czują, że łączy je jakaś metafizyczna więź.
Więc Śląsk i Ameryka? No tak, ale tam mieli niewolnictwo, a u nas? Druga połowa XVIII wieku, zachowana w archiwach relacja z Górnego Śląska: „Mieszkańcy miasteczek muszą pomagać panu przy żniwach, muszą strzyc jego owce, uprawiać wydzielone im pola, utrzymywać w porządku staw zamkowy, oczyszczać fosę i młynówkę, przywozić z odległości czternastu mil kamienie młyńskie, wozić drewno budowlane i owies i są w tym samym położeniu, jak chłopi pańszczyźniani. Ale do tego zdążyli się już przyzwyczaić. Natomiast podatki, kwaterunkowe, serwisowe, akcyza - to przekracza ich możliwości, powoduje smutek i niechęć do życia. Ludzie nie widzą przed sobą żadnej przyszłości”. Jak nazwać tę rzeczywistość? Marks stopniował ustroje społeczne w następujący sposób: niewolnictwo przekształca się w feudalizm, który z kolei ewoluuje w kapitalizm.
„Chobyś mie ty panie zabioł abo mie w żelaza wstawioł. Niech mie sarpie, niech mie boli. Niy bydzie po twojej woli. Nie dom cery ci do dworu ani żony do komory, bo byś ty ich nie ozłocił ino zaroz zesromocił”. To nie Makaron wymyślił te teksty. Z całym szacunkiem, ale to nie jest też stylizacja a la Zespół Pieśni i Tańca Śląsk. To jest coś, co drzemało w śląskiej duszy przez wieki.
- Makaron pięknie pokazuje most pomiędzy Śląskiem a pierwszymi bluesami Afroamerykanów. Jedni i drudzy sięgają do archetypicznych wartości, do pierwotnej walki człowieka o godność… Te teksty przede wszystkim wyrastają z potrzeby godności - mówi Patryk Filipowicz, który z Motyką nagrał pierwszą płytę ze śląskim bluesem, jako Marek Makaron Trio. - W polskich pieśniach ludowych też czasem słychać tę potrzebę. Bluesmani z tych treści zrobili sztukę. Pierwotny blues uchwycił się właśnie tej tematyki, związanej z utratą, bólem i cierpieniem. U Marka ta autentyczność i ludyczność bluesowa oraz śląska idą w parze.
Być może najważniejsza rzecz, której dokonał Makaron, to uzmysłowienie Ślązakom, że ta, przywołana przez Filipo-wicza, walka o godność istniała w ich muzyce. Tej ludowej, niezapisanej nutami, dziedziczonej w ustnych przekazach. Trzeba było ją tylko odkryć. Wcześniej o taki Śląsk bluesmani nie upomnieli się, jak w latach 90. zrobili to nastoletni hiphopowcy. Wtedy blues był już na Śląsku muzyką dojrzałych ludzi, może poza Dżemem, ale hippisowskie ideały Riedla nie bardzo korespondowały z brutalną rzeczywistością transformacji. W 2000 roku prof. Tadeusz Sławek, ówczesny rektor Uniwersytetu Śląskiego, ostrzegał, że zrównanie transformacji Śląska z restrukturyzacją górnictwa utrwaliło niekorzystny obraz regionu - uwikłanego w swoją własną przeszłość i niezdolnego do zdefiniowania się na nowo w zmieniającym się świecie. Pamiętacie obrazki z kolejnych protestów górników w Warszawie?
Przede wszystkim grać, a nie protestować
Potomkowie robotników, którzy zostali w swoich blokach na budowanych dla przemysłu wielkich osiedlach, musieli znaleźć dla siebie swój własny kod, język i muzykę. Tak ścieżką dźwiękową nie tylko osiedli, ale też postindustrialnych, księżycowych scenerii lat 90. (opuszczonych hal produkcyjnych, wyludnionych stacji kolejowych, gdzie można było się snuć, zabijać czas, palić, wymyślać) stał się rap, co zresztą świetnie pokazuje poświęcona temu zjawisku tegoroczna wystawa w Muzeum Śląskim. Podobnej szansy ze dwie dekady wcześniej nie wykorzystał blues.
- Może dlatego, że blues na Śląsku nie był masowym zjawiskiem w kulturze robotniczej. Patrząc na skalę regionu, był niszową sztuką, która zaistniała tu silniej niż gdziekolwiek indziej w Polsce. Śląskość znalazła swój wyraz w bluesie, choć była to estetyka z innego kręgu kulturowego - uważa Filipowicz. Podkreśla, że śląski blues z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych był bardziej kwestią środowiskową, kwestią środowiska muzycznego, a nie identyfikacji regionalnej.
- Ludziom takim, jak Ryszard Riedel, Leszek Winder czy Andrzej Urny, którzy budowali potęgę śląskiego bluesa, chodziło przede wszystkim o to, by grać, a nie protestować - potwierdza Wojciech Mirek, twórca Szlaku Śląskiego Bluesa. - Popatrzmy na chorzowską Leśniczówkę, w której przez lata koncentrowało się bluesowe życie. Wszyscy najwięksi bluesmani robili tam swoje, byli razem, nie mieli dla kogo pisać protest songów.
Dla tamtego pokolenia blues był możliwością wychylenia głowy za żelazną kurtynę. A jak mówi Filipowicz, Makaron ujrzał ten lepszy świat głęboko w swoim regionie. Inna sprawa, że już w XXI wieku, w innej rzeczywistości, innej Polsce i na innym Śląsku.
- Gdyby nie pokolenie Skrzeków, Dudka, Windera i innych, blues nie zadomowiłby się na Śląsku. Od nich się uczyliśmy i oni otworzyli drogę takim twórcom, jak Marek - podkreśla Filipowicz.
Zbigniew Hołdys, pytany przy okazji Szlaku Śląskiego Bluesa o śląskich bluesmanów, odpowiadał, że zawsze rozpoznawał ich po pierwszym takcie gitary. Nie każdy ma ucho Hołdysa, ale każde ucho, które usłyszy Marka Makarona Motykę, nie pomyli go z żadnym innym bluesmanem w Polsce. On sam przyznaje, że jego blues, sposób, w jaki śpiewa o śląskiej rozterce, to coś, co zawsze w nim było. I wyszło samo, intuicyjnie.
Muzyka zawsze była nośnikiem buntu i sprzeciwu. Śląska, bluesowa rozsterka Makarona pokazuje jak niewiele trzeba, żeby otworzyć nam uszy. I oczy. Bo zaspokajanie potrzeby godności Śląska może mieć niejedną melodię.