Magda Gessler opowiada o miłości do jedzenia i kuchni
Magda Gessler, umie malować nie tylko na płótnie czy papierze, maluje też na talerzach, a zamiast z farb korzysta z produktów spożywczych, grając nie tylko kolorami, ale też smakami.
Dzieciństwo spędziła Pani w Bułgarii i na Kubie. Pani babka była Włoszką, a matka z pochodzenia - Rosjanką. Talent do gotowania Pani odziedziczyła zarówno po dziadkach, jak i rodzicach. Jakie smaki z dzieciństwa Pani pamięta?
Wszystkie. Nauczyli mnie kochać jeść, kultywować jedzenie, kultywować miłość przy stole, podawać sobie posiłki, podając przy tym swoje uczucia. Mój dziadek miał sklerozę multiplex, raz działały, a raz nie działały mu prawa ręka i prawa noga, ale to nie przeszkadzało mu zrobić najpyszniejszy na świecie obiad dla mnie i swojej kochanej kobiety, czyli mojej babci. Moja mama gotowała cudownie, a babcia gotowała takie dania, których nigdy nie uda mi się powtórzyć.
Nie mogę uwierzyć, że Pani nie udaje się coś w kuchni.
Staram się i są tylko dwa, trzy przepisy, które udało mi się odtworzyć. Ale do dzisiejszego dnia ciasto drożdżowe babci jest dla mnie jakimś obłędem, którego nie potrafię powtórzyć. Ale przecież ona robiła to na wyczucie. Ważną rolę odgrywała bardzo ciężka praca przy wyrobieniu tego ciasta w odpowiedniej temperaturze. Doprowadzanie go do odpowiedniej formy rękoma z wielką ilością masła i żółtek... Pamiętam, że choć byłam szczupła, w wieku 14 lat potrafiłam zjeść cały makowiec i cały placek drożdżowy.
I nikt nie miał nic przeciwko tylu słodyczom za jednym zamachem?
Moja mama łapała się za głowę. Bo oczywiście była już wtedy bardzo nowoczesna. I w tej chwili ludzie ponownie dochodzą do tych rzeczy, które ja jadłam u siebie w domu. Ona zawsze dodawała oliwę z oliwek, nie używała smalcu. Klęła na czym świat stoi moją babcię, która do bitek wieprzowych używała słoninki. Ja czasami wracam do tych smaków, bo od czasu do czasu jest fajnie zjeść coś zakazanego. Chociaż mama tego nie potrafiła zrozumieć i próbowała mi płacić za każdy zrzucony kilogram…
Ale miłość do gotowania i jedzenia wygrała, do tego Pani ciągle zaraża nią ludzi wokół siebie.
Wydaje mi się że jestem osobą prowokującą do tego, żeby dobrze gotować i dobrze jeść. Zaczyna to być naprawdę wielkim atutem, jeżeli ktoś ma dobrą restaurację. Ostatnią moją ogromną zdobyczą, takim przykładem sukcesu jest w Wielkopolsce HOT_elarnia w Puszczykowie, gdzie pan Jacek gotuje po prostu nieprawdopodobnie. Mamy bardzo podobne spojrzenie na kuchnie.
Jeżeli już jesteśmy przy wielkopolskiej kuchni, czym Pani zdaniem wyróżnia się ona na tle kuchni innych regionów, jest lepsza, gorsza czy po prostu inna?
Wielkopolska kuchnia jest mocno rodzinna, dużo się je w domach. Bardzo się nie chce wychodzić na zewnątrz. Jest to taka luterańska, purytańska część naszego społeczeństwa. Wydaje mi się, że Niemcy mają jednak ogromny wpływ na Wielkopolskę. Wychodzi się najczęściej w niedzielę. Tu się oszczędza i myśli się o pieniądzach. Dlatego rozbawić i rozluźnić towarzystwo tu jest trochę ciężko.
Ale przeprowadziła Pani w naszym regionie kilka swoich rewolucji, na przykład Golonka w Pepitkę w Ostrowie Wielkopolskim, Restauracja Kameralna w Chodzieży czy poznańskie Bazylia&Oregano nadal mają się wcale nieźle. Pamiętam, że jeszcze w czwartym sezonie zawitała Pani do Poznania, po czym można powiedzieć w samym śródmieściu powstała Metka.
Metka poległa na całej długości. I jest mi szkoda. Bo to było fantastyczne miejsce, gdzie można było zarobić duże pieniądze z małym nakładem. Natomiast Oregano&Bazylia jest fantastycznym miejscem. Ale powiem zupełnie szczerze, że w Wielkopolsce nie zdarzyła mi się jeszcze żadna energetyczna rewolucja. Brakuje mi tego.
Są jakieś wielkopolskie potrawy, które uwiodły Pani podniebienie, mimo że jest to taka rodzinna kuchnia?
Ubóstwiam czerninę - słodkawą i pachnącą, lubię kaczkę z delikatnymi pyzami i metkę. Lubię tutaj parówkę, ponieważ smakuje jak parówka niemiecka.
Magda Gessler o wielkanocnych błędach kulinarnych Polaków
Po rewolucjach, które Pani przeprowadziła, istnieje Pani zdaniem przepis na sukces? Czy da się zrobić restaurację ze smacznym jedzeniem, ale też z dobrym zarobkiem?
Tak i „Kuchenne Rewolucje” są tego przykładem. Ponad 60 procent restauracji po moich rewolucjach ma się świetnie. Ludzie są szczęśliwi. Przestają chorować, przestają się kłócić. Ponieważ sukces jest tym czymś, co ludzi bardziej jednoczy niż oddala. Oczywiście, ważna jest pasja, ukierunkowana, w miarę prosta kuchnia, czystość i przytulność lokalu, zgrany zespół…
Jak piszę na swoim portalu „Smaki Życia”: - Jeśli wchodzimy do knajpki, która ma włoską nazwę i obiecuje włoską kuchnię, a w środku siedzą Włosi, nie ma się nad czym zastanawiać. Będzie dobrze. Jedzenie dostaniemy włoskie, a nie podrabiane i udawane.
No właśnie, a Polacy z wielkim upodobaniem chodzą do lokali serwujących sushi i pizzę.
Powoli wracamy do swojej polskiej kuchni. „Kuchenne Rewolucje” do tego prowokują. Bardzo bym chciała, żeby każdy produkt regionalny był uhonorowany. Jest restauracja Malinówka w Wiśle - z najlepszym pstrągiem już od trzech-czterech lat. Liczba gości tam jest zaskakująco duża. Pani Barbara, właścicielka lokalu, dzwoni do mnie i mówi, że nie daje rady. Mają nieprawdopodobną popularność, przepych i niesamowite pieniądze.
Ale też rzucamy się wygłodniali na fast foody. Do burgerowni i po gofry belgijskie zawsze stoją kolejki.
Może i jest to jedzenie popularne. Ale nie nazywajmy go fastfoodowym, tylko ludowym. Dlatego, że to już nie jest fast food, to jest quick food albo shot food. Ponieważ fast food to nie są dobre rzeczy. Jest źle kojarzony. Zaczynam kierunkować restauracje, żeby było tak - przyjdziesz tu - to zjesz to, jak pójdziesz tam - to zjesz tamto. Żeby było różnorodnie. Żeby w każdej knajpie nie serwowano tylko i wyłącznie wieprzowiny oraz kurczaka.
Magdalena Gessler w Poznaniu
A czy istnieją takie dania, których Pani nigdy nie spróbuje?
Oczywiście, że takie rzeczy są, na przykład oczy zwierząt lub móżdżek. Pamiętam historię z dzieciństwa, gdy Olga Aleksandrowna, gosposia mojej mamy, zabrała mnie na granicę turecką-bułgarską, gdzie podano nam ozory. Na łóżku w tym samym pomieszczeniu leżała starsza kobieta i ja zapytałam, na co ona jest chora. Okazało się, że Turcy obcięli jej język. Nie zjadłam tych ozorów. Dlatego uważam, że wszystko zależy od warunków i atmosfery, w której zostaje podane jedzenie.
Ale jest Pani otwarta na nowe smaki?
Tak, jestem ciekawa wszystkiego. Myślę, że nie zjadłabym jakiegoś zmaltretowanego zwierzęcia - małpki czy tego typu egzotyki. Nie jem krokodyli, nie jem kangurów... uważam, że to jest nie moja kultura. Chociaż lubię obracać się w różnych kulturach. Ale jednak bardziej jestem zorientowana na świat Ameryki Południowej, Hiszpanii, Francji - ubóstwiam tamte smaki. Uwielbiam kuchnię włoską, a szczególnie sycylijską. Naprawdę uważam, że jadłam najlepsze rzeczy na świecie. To ten poziom smaku, który jest bardzo skromny. Bo nie ma tylu produktów, które się miesza. Tylko z prostych produktów robi się genialne dania. Dla mnie jest to wielką szkołą smaku.
Ma Pani na ręce czerwoną nitkę-bransoletkę. Widać ją, gdy kamera podczas gotowania w programie robi zbliżenie. Czy to specjalny amulet?
Myślę że tak. Może więcej niż amulet, może bardziej filozofia.