Maciej Jodko, dwukrotony olimpijczyk z Rzeszowa, zakończył karierę
- Założyłem małą firmę transportową, czas spędzam za kierownicą, ale możliwe, że wrócę na śnieżne trasy jako trener - mówi Maciej Jodko, rzeszowianin, który dwa razy startował w zimowych igrzyskach olimpijskich jako snowboardzista
Jeździłeś tej zimy na desce snowboardowej?
Ostatni raz jeździłem rok temu na Mistrzostwach Polski. Pomagałem tam w przygotowaniu trasy. W zawodach upadłem dwa razy, ale też startowałem właściwie bez treningu. Trudno było oczekiwać cudów.
Czyli Maciej Jodko skończył ze sportem?
Ruszam się, dbam o kondycję. Dodatkowych kilogramów nie nabieram. No i dalej jeżdżę, tylko że teraz już busem. Sprawiłem sobie dwa, założyłem małą firmę transportową, zatrudniłem kierowcę. Tak zarabiam na życie.
Ciężka praca?
Jeżdżę od rana do trzeciej-piątej. Można wytrzymać. O wiele więcej zdrowia kosztowały mnie snowboardowe zawody, treningi. Poważnych kontuzji nie miałem, ale po dwóch upadkach traciłem przytomność. W Alpach po takiej historii do szpitala transportował mnie helikopter.
Po Soczi nie wykluczałeś walki o trzecie igrzyska.
Tak, ale mamy w kadrze tego samego trenera, Mariusza Kufla. Chłopaki też na niego narzekają, ale sytuacja się nie zmienia.
Jeśli dobrze pamiętam to ten trener w cudzysłowie pomógł ci w zakończeniu kariery.
Można tak powiedzieć. Zostałem odstrzelony bez słowa wyjaśnienia. Dochodziło do żałosnych sytuacji.
Dlaczego to zły trener?
Bo nie ma za dużej wiedzy o snowboardzie, a czasem i czasu, aby się zajmować zawodnikami. Chłopaki narzekają, ale PZN jednak stawia na niego. Dlaczego? Pojęcia nie mam.
Byłbyś lepszy na tym stołku?
Nieskromnie powiem, że nie ma w Polsce człowieka, który wiedziałby o snowboardzie więcej ode mnie. Ten sport był moją pasją. Latami uczyłem się od najlepszych i na swych błędach. Sam układałem programy treningowe i wyciągałem wnioski. Nie mam żadnych kompleksów.
W Igrzyskach zajmowałeś jednak dalekie lokaty (28. i 25. - przyp. red).
Drugi start nie oddał moich możliwości. Brakło zdrowia, bo byłem po kontuzji, trochę szczęścia. Przypominam tylko, że poważnie zacząłem trenować jako dwudziestoparoletni zawodnik. W kilka lat doszedłem do poziomu, który pozwolił na start w igrzyskach. Dwa razy zajmowałem 9 miejsce w Pucharze Świata. Nie mam się czego wstydzić.
Nie brakuje ci adrenaliny z zawodów?
Trzeba być poważnym. 35 lat to nie jest wiek emerytalny dla snowboardzisty, ale mam żonę, dwóch małych synów. Nie byłoby mądre, gdybym teraz ryzykował zdrowiem. Trzeba być odpowiedzialnym.
Deski snowboardowe poczekają na synów?
Może kiedyś będą chcieli pojeździć. A może za jakiś czas wrócę na trasy jako trener. Tak czy owak deski na razie są w piwnicy u rodziców.