M. Hamankiewicz: Trzeba odciążyć lekarzy od papierologii. Niech tylko leczą i operują chorych
Z Maciejem Hamankiewiczem, prezesem Naczelnej Rady Lekarskiej, rozmawia Jolanta Gromadzka-Anzelewicz.
Wielka Brytania chce jeszcze przed Brexitem ściągnąć na Wyspy 500 lekarzy z Polski. Oferuje im atrakcyjną gażę i bardzo dobre warunki pracy.
Anglicy wiedzą, co robią, bo mamy w Polsce bardzo dobrze wykształconych lekarzy. Mają oni co prawda w naszym kraju złą prasę, ale w całej Europie są bardzo doceniani. Tych 500 lekarzy to niewielka liczba. Republika Federalna Niemiec zgłasza potrzebę zatrudnienia dodatkowo 5000 lekarzy. Wiąże się to niewątpliwie z koniecznością przestrzegania norm pracy, wynikających z dyrektywy unijnej, jak i koniecznością zapewnienia pacjentom bezpieczeństwa w jednostkach ochrony zdrowia, w których jest opieka 24-godzinna. Jeżeli przyjrzymy się liczbie kształconych przez nas studentów, a potem absolwentów, to tak naprawdę co najmniej przez najbliższe dwa, trzy lata będziemy kształcić lekarzy tylko na potrzeby innych krajów.
Czyli nie dość, że lekarzy mamy w Polsce za mało, to jeszcze ich ubędzie?
Trzeba sobie uzmysłowić, gdzie tych lekarzy najbardziej nam brakuje. Otóż największy deficyt lekarzy notujemy w placówkach lecznictwa zamkniętego, czyli w szpitalach. Na wielu oddziałach jest to już problem dramatyczny. Obawiam się, że wkrótce będziemy zamykali całe szpitale z powodu braku lekarzy. Bo tak naprawdę funkcjonowanie szpitala opiera się na trzech oddziałach - chorób wewnętrznych, czyli interny, chirurgii ogólnej i pediatrii. Te trzy oddziały zaspokajają podstawowe potrzeby mieszkańców danego regionu, a według nowego nazewnictwa - stanowią tzw. podstawowy poziom zabezpieczenia wśród szpitali wchodzących w skład sieci. Tak się składa, że do niedawna uważano, że te trzy specjalności są niewiele warte, mało ambitne, więc interniści przemieniali się w lekarzy rodzinnych, pulmonologów, gastroenterologów, nefrologów itd. I tym samym na oddziałach chorób wewnętrznych, które są siłą rzeczy podstawowym oddziałem dla pacjentów, brak lekarzy zaczął być znaczący. Do tego doszła kwestia wynagrodzeń. Zarówno interniści, jak i chirurdzy ogólni oraz pediatrzy byli w szpitalach źle opłacani.
Czyli najbardziej brakuje nam w skali kraju przedstawicieli tych trzech specjalności?
Dotyczy to lecznictwa zamkniętego. Jeśli szybko tego nie zmienimy, będzie dramat. Bo lekarze chorób wewnętrznych, którzy mają duże możliwości intelektualne i najszerszą wiedzę medyczną, odchodzą ze szpitali i znajdują zatrudnienie w podstawowej opiece zdrowotnej. Chyba że MZ zabroni im tam pracować i będą musieli zostać w szpitalu. Jednak zakazy, nakazy pracy i różnego typu rozwiązania siłowe się nie sprawdzą, bo jeśli się je wprowadzi, to już żaden lekarz nie będzie chciał się specjalizować w internie.
Dziś zaczyna się taki chocholi taniec, bo dyrektorzy stanęli pod ścianą. Jeżeli nie będą mieli czynnego oddziału chorób wewnętrznych, to będą musieli zamknąć cały szpital. A minister zdrowia - zamiast określić minimalne wynagrodzenie i sprawić, że lekarze będą spokojnie pracować - doprowadził do tego, że rozpoczęła się licytacja: kto da więcej za dyżur, kto zaoferuje lepszy kontrakt. Kiedyś lekarze interniści pracowali w jednym szpitalu przez dwadzieścia, trzydzieści lat, co uważam za rzecz najlepszą, a teraz są bombardowani telefonami - a może przyjdzie pan do nas, damy 5 zł więcej za godzinę? To bardzo negatywny trend. Efekt? Nie sposób już w wielu szpitalach obsadzić dziś dyżurów lekarskich, a jeśli w miejsce dwóch dyżurantów jest w danym dniu tylko jeden, który zostaje, bo nie ma wyjścia, to w następnym miesiącu powie - dziękuję bardzo i w ogóle nie zgadza się, by umieszczono go w grafiku, bo przekroczył granice swojej wytrzymałości.
Znam młodego lekarza rezydenta, któremu rozpisano w miesiącu 11 dyżurów na SOR-ze. Tyle samo dni musiał potem odsypiać. Nie miał kiedy realizować programu specjalizacji.
Pomijając fakt, że to niezgodne z prawem, to czy można w ten sposób ukochać medycynę? Po dwóch, trzech latach takiej orki ten młody lekarz pomyśli - pojadę do Wielkiej Brytanii, będę pracował tylko 48 godzin tygodniowo, i to za bardzo przyzwoite pieniądze.
Pierwsza propozycja minimalnej płacy przedstawiona przez ministra zdrowia została przez lekarzy odrzucona...
Bo była żenująco niska. Od wielu, wielu lat wysokość proponowanej przez nas płacy minimalnej się nie zmienia. Ustalono ją podczas zjazdów naszego samorządu. Ta minimalna płaca w przypadku lekarza specjalisty powinna wynosić trzykrotność średniej płacy krajowej, a w przypadku rezydentów - dwukrotność.
To minimum, które pozwoli wielu lekarzom pracować, a nie protestować, wychodząc na ulicę w celu upominania się o wynagrodzenia - bo wcale to nie jest ich ulubionym zajęciem. Pewnie w wielu miejscach lekarze - wybitnie utalentowani - zarabiają więcej i dobrze, ale chodzi o to, by również lekarz zatrudniony w miejscu mniej eksponowanym, np. na prowincji, też zarabiał na miarę swojej wiedzy i umiejętności. Proszę też pamiętać, że gdyby lekarze, którzy pracują na etacie, nie mogli w tym samym szpitalu mieć umów cywilnoprawnych, to deficyt lekarzy byłby jeszcze bardziej odczuwalny.
Przenieśmy się ze szpitala do przychodni specjalistycznej. Wielu pracujących w nich specjalistów to lekarze emeryci. Według szacunków OIL w Gdańsku - stanowią oni około 20 proc. wszystkich lekarzy pracujących w systemie ochrony zdrowia. Tymczasem rząd chce ograniczyć emerytom możliwość dorabiania. Kto ich zastąpi?
To problem ogólnopolski. Osobiście nie znam lekarza, który byłby na emeryturze i nie pracował, chyba że nie pozwala mu na to stan zdrowia. Nawet trudno sobie wyobrazić konsekwencje wynikające z ograniczeń dla tych osób.
Co trzeba zrobić, by zwiększyć w Polsce liczbę lekarzy? Kształcić więcej studentów? Zwiększyć limity przyjęć na studia, liczbę rezydentur?
Pytanie - czy państwo ma dość pieniędzy publicznych, by kształcić więcej lekarzy, oraz czy ma warunki techniczne, by zagwarantować im kształcenie na tak wysokim poziomie jak dzisiaj? Mam co do tego wątpliwości. Natomiast liczba miejsc rezydenckich odpowiada dziś liczbie absolwentów studiów medycznych. Nie ma więc przeszkód, by się specjalizowali. Szkoda tylko, że nie zawsze w dziedzinie wymarzonej przez młodego lekarza. Dlatego od lat nasz samorząd zabiega o zmianę sposobu rozdziału miejsc rezydenckich. Powinno to odbywać się centralnie, każdy lekarz powinien móc aplikować o trzy, cztery miejsca. Bo sytuacja każdego roku jest inna - raz są np. w Gdańsku trzy miejsca na chirurgii ogólnej i ośmiu kandydatów, a w tym czasie np. w Lublinie może być dziesięć miejsc i jeden chętny do specjalizowania się w tej dziedzinie. Z jednej strony miejsca niewykorzystane przepadają, z drugiej - młody lekarz, który ubiega się o miejsce na chirurgii ogólnej w Gdańsku, jest przynajmniej przez pół roku zablokowany. To zły system, ale wydaje się, że jest wola w Ministerstwie Zdrowia, by to zmienić.
Wykształcenie lekarza jest bardzo kosztowne, studia trudne, wymagające ogromnej pracy. Z tego powodu w wielu krajach Europy Zachodniej młodzi ludzie nie bardzo chcą studiować medycynę.
Co więcej - dla innego kraju Europy Zachodniej taniej jest przyjąć wykwalifikowanych lekarzy, niż wydawać pieniądze na ich kształcenie. Dla przykładu Szwajcaria jako kraj wielokulturowy, wielojęzyczny przyjmuje do pracy lekarzy z Niemiec, Francji, Włoch, praktykuje tam również sporo Polaków.
Nie ma natomiast prostej recepty na to, jak zatrzymać lekarzy w Polsce. Na pewno trzeba poprawić im warunki pracy. Trzeba też podjąć działania w celu zapewnienia wystarczającej liczby lekarzy w stosunku do zadań i obowiązków, jakie się na nich nakłada. Lekarze nie powinni być przepracowani, bo to może być przecież niebezpieczne dla zdrowia ich i ich pacjentów. Dyżury powinni wybierać ci, którzy mają czas i chcą więcej zarobić, a nie ci, którzy są przymuszani przez zarządy szpitali. Jednym słowem trzeba dostosować sieć szpitali do posiadanych kadr medycznych.
Ale wtedy kolejki oczekujących na operację czy hospitalizację będą jeszcze dłuższe.
Nie ma na to lekarstwa. Musimy przynajmniej chronić to, co mamy. Sytuację, którą mamy obecnie w systemie ochrony zdrowia, a szczególnie w szpitalach, można porównać do konia, który ciągnie pod górę olbrzymi wóz z węglem, a my go jeszcze poganiamy batem. Mówiąc kolokwialnie, po pierwsze - musimy ulżyć lekarzom, którzy dziś tam pracują. Po drugie - trzeba wspomóc lekarzy w pracy już wykonywanej, czyli odciążyć ich od papierologii, czynności administracyjnych, całej tej biurokracji. Gdyby lekarz miał do pomocy np. sekretarkę medyczną, która pod jego nadzorem by się tym zajęła, a lekarz mógłby zbierać wywiad, leczyć, badać, operować i wykorzystywać w inny sposób swoją wiedzę merytoryczną, natychmiast pacjenci odczuliby zmianę na lepsze. Problem w tym, że dyrektorzy szpitali nie chcą zatrudniać sekretarek, bo to oznacza dodatkowy koszt. Dla szpitala wychodzi taniej, by wykonywał to lekarz, najlepiej rezydent, którego wynagrodzenie szpital otrzymuje z Ministerstwa Zdrowia. Trzecia rzecz - jeśli uporządkujemy kwestie płac i poprawimy warunki pracy, to być może uda się zatrzymać emigrację naszych lekarzy i pozyskać trochę lekarzy z innych krajów.
Z Białorusi? Ukrainy?
Z Białorusi, Ukrainy, ale również z Grecji, Portugalii czy Włoch. Włosi mają czterokrotnie więcej lekarzy na 10 tys. mieszkańców niż Polska. W Niemczech pracują lekarze tych wszystkich narodowości.
Ale czy Grek będzie chciał przyjechać do Polski, jeśli praca czeka na niego również w Niemczech czy Wielkiej Brytanii?
Wszystko zależy od warunków pracy, jakie mu zaoferujemy.
Czy w ogóle wiadomo, ilu lekarzy w Polsce brakuje?
Nasz potencjał i potrzeby możemy porównać do Niemiec. Tyle że tam przypada 4,5 lekarza na 1000 mieszkańców, a u nas - 2,1. Lekarzy powinniśmy więc mieć blisko dwa razy więcej. Dodatkowo u nas lekarzy powyżej 60 roku życia jest ponad 24 proc. - w Niemczech - zaledwie kilka procent.