Otwarcie restauracji Lux wcale nie oznaczało końca kłopotów. Dała znać o sobie stara prawda, że co nagle, to po diable. Tempo budowy bloku spowodowało trudne do zlikwidowania usterki, które dały się we znaki mieszkańcom.
Wracam do tema-tu bu-dowy „ogromnego, jak go określano za sprawą restauracji Lux, bloku mieszkalnego” przy Sienkiewicza 28 Jak już pisałem cały blok, łącznie ze sklepami na parterze oddano do użytku w 1957 r. Tymczasem w lokalu, w którym planowano, w którym planowano otworzyć najlepszą w mieście restaurację, ciągle trwały prace. Zapowiedziano, że pierwsi goście zawitają w niej już na początku 1958 r. Ale szybko okazało się, że była to tylko wiara w cuda. Wszystko wydawało się już gotowe, gdy okazało się, że konieczne są poważne przeróbki budowlane. Dyrekcja zarządzających Luxem Białostockich Zakładów Gastronomicznych chcąc uniknąć nieprzewidzianych sporych kosztów, postanowiła ulokować w wykończonych już pomieszczeniach archiwum zakładowe. Pomysł ten spotkał się jednak ze słuszną krytyką.
Chcąc nie chcąc rozpoczęto niezbędne prace. Rzecz szła o wadliwe przewody kominowe. To ze względu na ich partackie wykonanie wyznaczano aż 4 terminy otwarcia restauracji. W końcu ustalono, że Lux zostanie otwarty 10 lipca 1958 r. Przy okazji ponownie podkreślano niezwykłość wyczekiwanego przez białostoczan lokalu. Gazeta Białostocka informowała, że „dyskutuje się nad możliwością wykorzystania dwóch dodatkowych pomieszczeń. Istnieje projekt zorganizowania tu tzw. gabinetów na przyjęcia weselne, imieninowe czy z racji najrozmaitszych uroczystości”.
Wreszcie ogłoszono, że 12 lipca 1958 r. restauracja Lux rusza, lokal będzie otwarta od południa do drugiej w nocy, a w soboty i dni przedświąteczne nawet do 4 nad ranem. Amatorów nocnego życia zapewniano, że „kuchnia posiada obfity wybór dań, bufet zaopatrzony w duży asortyment przekąsek, wódek i win krajowych i zagranicznych”. Białostoczan do Luxu przyciągnąć miały też codzienne dancingi, które zaczynały się o godzinie 20. Powiało burżuazyjnymi obyczajami. Dodatkowo gastronomicy otwierając Lux postanowili pójść za ciosem. Tego samego dnia otwierana była po remoncie restauracja Ludowa przy Rynku Kościuszki. Ale skoro mamy już Lux, to i siermiężną nazwę wyremontowanego lokalu zmieniono wówczas na światowo brzmiącą Astorię.
Jednak otwarcie Luxu wcale nie oznaczało końca kłopotów. Dała znać o sobie stara prawda, że co nagle, to po diable. Tempo budowy bloku spowodowało trudne do zlikwidowania usterki. W Gazecie Białostockiej tak opisywano ten stan. „Półmrok. Orkiestra gra nastrojowego walca. Na parkiecie przytulone pary. W nowym lokalu Lux jest przyjemnie i elegancko. Goście zamawiają chłodzące napoje. Jest przecież lipiec i wieczory są ciepłe. I nikt z przebywających w lokalu Lux nie wie, że piętro wyżej w mieszkaniu prywatnym W. Łazarskiego temperatura waha się od 30 do 32 stopni Celsjusza. Przez ścianę tego mieszkania przechodzi właśnie komin podłączony do paleniska restauracji. Ludzie duszą się. Nie mają czym oddychać. Małe 9-miesięczne dziecko choruje. Ściany mieszkania i podłoga przez cały dzień i noc są gorące.
Takiej sytuacji nie przewidzieli projektanci restauracji”. A była ona naprawdę trudna. Aby znaleźć jakieś rozwiązanie powołano specjalną komisję. Ta zebrała się aż trzy razy i w końcu ustaliła, że „faktycznie trzony kuchni restauracji były źle wykonane i dlatego nagrzewały się ściany mieszkań wyżej położonych”.
Obywatel Łazarski wiedział to i bez pomocy wysokiej komisji. Ale wiadomo - biurokracja rzecz święta. Wobec tak jednoznacznej diagnozy został wydany zakaz gotowania potraw w restauracyjnej kuchni. Amatorom tradycyjnej setki pod galaretkę z nóżek było to nawet obojętne, ale kierownictwo Luxu słusznie stwierdziło, że oprócz utraty wizerunku luksusowej restauracji była to też i utrata dochodów.
Sprawa szybko, oprócz gastronomiczno-budowlanego aspektu, nabrała również znaczenia politycznego. Kominem w Luxie zainteresowała się Wojewódzka Rada Narodowa. Oczywiście szukano winnych. Stwierdzono, że Zakład Budownictwa Mieszkaniowego „wykonał trzony kuchni według dokumentacji sporządzonej przez Wojewódzkie Biuro Projektów, więc ZBM jest w porządku. Wojewódzkie Biuro Projektów sporządziło dokumentację według ustalonych normatywów. Więc też jest w porządku”.
Skąd więc w lokalu obywatela Łazarskiego 32 stopnie Celsjusza, skoro w papierach wszystko gra zgodnie z normatywami? Na to też była odpowiedź. Wojewódzka Rada Narodowa przyznała, że „wady w budownictwie istnieją”. Rozumieć to należało, że wada jest bytem obiektywnym i niezależnym od innych okoliczności. Po prostu ma być. Ponownie jednak zauważano, że sprawa jest naprawdę poważna. Mniejsza o obywatela Łazarskiego i jego chorowitą latorośl. Rzecz szła o pryncypia. Miało być luksusowo, a wyszło jak wyszło. Wstyd. Wszystkie te narady i komisje nie likwidowały jednak istniejącego w mieszkaniach tropiku.
Nikt nie potrafił stwierdzić czy powodem była zła izolacja, czy inne usterki. Jednak już kilka dni po naradzie w WRN 9 sierpnia 1958 r. dyrekcja BZG triumfalnie ogłosiła zwycięstwo. „Kuchnia w Luxie czynna”. Śmieszne w tym komunikacie było to, że informowano, że „remont kuchni w restauracji I kat. Lux został zakończony”. Jaki remont? - pytali lokatorzy bloku. Jak można remontować coś czego jeszcze nie zdążono zużyć? Ale to były tylko szczegóły. Dalej komunikat dyrekcji brzmiał - „w związku z tym - polecamy bywalcom tegoż zakładu w dużym wyborze smaczne dania garmażeryjne i dania gorące własnej produkcji”.
Bój się pan, panie Łazarski. Szybko bowiem okazało się, że optymizm dyrekcji BZG i kierowniczki Luxu Reginy Szostak nie wystarczył na długo. Nastąpiła tylko istotna zmiana. Do upieczonej rodziny Łazarskich dołączyły uwędzone rodziny Zabubków, Pełszyków i Zaniewskich. Gazeta Białostocka została przez pokrzywdzonych poinformowana, że „w restauracji zrobiono pranie, a ludzie w mieszkaniach mają pełno dymu”. Zaniewska mieszkająca na pierwszym piętrze w mieszkaniu miała „dym, że trudno oddychać mimo otwartych okien. Dym wydobywa się z przewodów wentylacyjnych w łazience”. Podobna sytuacja była w mieszkaniach na drugim i trzecim piętrze. Zapytana o przyczyny zadymiania mieszkań, kierowniczka Szostak wyjaśniała, że „kuchnia pralni została podłączona do przewodów wentylacyjnych zamiast do kominowych. Stąd dym, który się przedostaje nie tylko do mieszkań nad nami, ale i do sali restauracyjnej. No cóż, w tej sytuacji będziemy musieli unieruchomić pralnię do chwili kiedy ZBM naprawi błąd”.
Nieoczekiwanie w sukurs kierowniczce restauracji przyszedł dyrektor BZG mgr Stajniak. Poinformował redakcję Gazety Białostockiej, że „przedsiębiorstwo stara się o zezwolenie na uruchomienie ogródka koło Luxu od strony Białki”. Przynajmniej klienci mieliby jakąś alternatywę. Zawsze lepiej siedzieć nad podśmiardującą Białką niż w zadymionej restauracji.
Przy okazji opisywania swoich starań o ogródki mgr Stajniak popełnił prosty, ale znamienny w skutkach błąd. Chochlik sprawił, że zamiast ogródek wyszedł mu ogórek. A, że rzucił temat na szersze tło białostockiej gastronomii roztaczając wizję ogródków - ogórków przy barach Podlasie i Słonecznym, to naraził się na kpiny.
Po pierwsze w sprawie zadymiania, a po drugie w sprawie baru Słonecznego, który był w owym czasie pijacką speluną. Z jednej strony kpiono, że pod ogórek itd., a z drugiej utyskiwano, że Słoneczny służy „przeważnie zalanym do cna jegomościom. Doprawdy szkoda tak wygodnego miejsca i estetycznych parasoli, żeby przez cały dzień i noc woziły się pod nimi pijackie gęby”.
No, ale to już inne przywary białostockiej gastronomii, o których opowiem przy nadarzającej się okazji.