Luksusy komunizmu w PRL tylko dla wybranych

Czytaj dalej
Fot. archiwum
Mariusz Grabowski

Luksusy komunizmu w PRL tylko dla wybranych

Mariusz Grabowski

Mieszkania, domy, drogie limuzyny i sklepy „za żółtymi firankami”. No cóż, trzeba przyznać, że przedstawiciele ludu pracującego miast i wsi mieli dryg do wystawnego, pańskiego życia.

W konstytucji z 1952 roku komuniści zapisali: „Polska Rzeczpospolita Ludowa coraz pełniej wprowadza w życie zasadę:

„Od każdego według jego zdolności, każdemu według jego pracy”.

Jak bardzo były to puste słowa, świadczy kilkadziesiąt lat triumfalnych rządów komunistycznych elit. Przyjrzyjmy się luksusom, które fundowała sobie władza ludowa.

Towarzysze z al. Przyjaciół

Ściśle reglamentowany dostęp do tzw. powierzchni użytkowej nie obejmował komunistycznych hierarchów i ich otoczenia. Tuż po objęciu rządów nowej władzy przypadło kilka ocalałych enklaw w stolicy, w tym al. Przyjaciół. Dostali tu mieszkania z przydziału m.in. Jakub Berman, Józef Cyrankiewicz, Andrzej Werblan, Ozjasz Szechter, Aleksander Burski, Maciej Elczewski, Józef Kofman. Modernistyczne kamienice dobrze nadawały się na odpoczynek dla tych, którzy dokonywali nad Wisłą ideowej rewolucji. Powodzeniem cieszyły się też okolice al. Przyjaciół, choćby al. Róż, gdzie zamieszkali poeci i pisarze - klakierzy władzy: Gałczyński, Broniewski, Kruczkowski, Słonimski i Ważyk. Poczucie bezpieczeństwa lokatorów wzrosło jeszcze bardziej, gdy do sąsiedniej uliczki św. Teresy przeniosło się Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, dawała je też świadomość, że partia raz podarowanego mieszkania nie odbierze, gdy nie da się jej wyraźnego powodu.

Ale nawet mieszkańcy al. Przyjaciół zazdrościli lokatorom kompleksu domów na ul. Puławskiej pod numerami 24, 26 i 28. Przydział mieszkania zwłaszcza w tym ostatnim, cudem ocalałym po wojnie tzw. Domu Wedla, świadczył o wybitnej pozycji w komunistycznej hierarchii. Od nazwy ulicy grupę aparatczyków nazywano puławianami. Należeli do niej głównie towarzysze związani z propagandą, nauką i resortami siłowymi, m.in. Jerzy Albrecht, Antoni Alster, Roman Werfel. Antoni Zambrowski, syn przed- i powojennego komunistycznego ideowca Romana Zambrowskiego wspominał: „Moi rodzice mieszkali w Warszawie w dawnym Domu Wedla na Puławskiej. Był to kompleks domów oszczędzonych podczas Powstania, gdyż były to obiekty nur für Deutsche. Od tych domów powstała później (w 1956 r.) nazwa grupy puławskiej. Ojciec był jeszcze w wojsku (miał stopień pułkownika), ale działał już w KC PPR. W sprawach partyjnych był prawą ręką samego tow. Wiesława, czyli Władysława Gomułki”.

Prezenty władzy

Komuniści byli pragmatyczni. Sami chcieli mieszkać wygodnie (meldunki przydzielali sobie w reprezentacyjnych kamienicach na Jaworzyńskiej, Frascati, Wiejskiej), ale też dawali pożyć innym. Do swojej śmierci w 1965 r. architekt Bohdan Pniewski zamieszkiwał wyremontowaną willę na malowniczej uliczce Na Skarpie. Nieoficjalnie mówiło się, że to prezent władzy za „trud odbudowy stolicy”. Podobne przywileje zachował Jarosław Iwaszkiewicz, właściciel Stawiska, piewca socjalizmu i późniejszy laureat Nagrody Leninowskiej.

Władza lubiła robić prezenty swoim zaufanym. Julian Tuwim otrzymał przepastne mieszkanie na ul. Wiejskiej od wszechwładnego szefa „Czytelnika” Jerzego Borejszy, pierwszy polski kosmonauta Mirosław Hermaszewski dostał przydział do gustownej willi bliźniaka na ul. Rajców na Nowym Mieście, podobnie jak pnący się w górę w armijnej hierarchii Ryszard Kukliński. Profesor Leopold Infeld wspominał swój powrót do Polski w 1950 r.: „Mieszkanie (…) było na Mazowieckiej 7, na czwartym piętrze. Duże, czteropokojowe, umeblowane ciężkimi meblami w stylu raczej mieszczańskim. Z przyjemnością zauważyłem rzadkość podówczas w Polsce - telefon”.

Całkiem nowy rodzaj mieszkaniowego luksusu zaserwowali sobie komunistyczni rządzący w latach 80., kiedy w Wilanowie powstała tzw. zatoka czerwonych świń - kilkanaście bloków z najgorętszymi nazwiskami w Polsce (Jerzy Szmajdziński, Janusz Zemke, Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller). O miejscu głośno zrobiło się w momencie, gdy premierem został Józef Oleksy. Oficjalnie pytano, jak to możliwe, że 113-metrowe mieszkanie, warte przed denominacją około 2 mld zł, udało mu się wykupić jedynie za 18 mln. Jeszcze w 2006 r. z inicjatywy ABW prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie lokali przy ul. Wiktorii Wiedeńskiej i ul. Marconich, które w latach 1996-1998 zostały wykupione od gminy po cenach znacznie odbiegających od rynkowych, m.in. przez Kwaśniewskiego i Millera. Dwa lata później zapadła decyzja o umorzeniu - w przypadku 41 mieszkań z braku dowodów, a w przypadku czterech z powodu przedawnienia karalności.

Limuzyny dla towarzyszy

Kto pamięta życiorys i polityczną karierę tow. Bolesława Bieruta, zdziwi się zapewne, że był on wielkim fanem motoryzacji. Luksusy z niej płynące rekompensowały mu zapewne inne sfery życia. W jego garażu - jak dowodzą historycy - stało wiele aut, m.in. mercedes 770 grosser, austin six, ponadto kabriolet buick i samochód pancerny. Specjalnie dla niego sprowadzono ze Stanów cadillaca. Artur Zawodny, podróżnik i ongiś sąsiad Bieruta, wspominał: „Bardzo często miałem okazję go widywać, jak poruszał się autem studebaker, które zapewne dostał ze Stanów Zjednoczonych. Było to dwuosobowe auto zwracające na siebie dużą uwagę”.

Pasja tow. Bieruta blednie przy namiętnościach tow. Cyrankiewicza. Premier był stałym bywalcem Targów Motoryzacyjnych w Poznaniu. Już w 1961 r. Cyrankiewicz, wielbiciel brytyjskich jaguarów, zachwycił się modelem E-Type i nakazał jego zakup. W kolejnych latach z jego polecenia na użytek Urzędu Rady Ministrów zostały zakupione co najmniej dwa kolejne jaguary - zielony czterodrzwiowy sedan oraz wystawiony na zbliżającą się warszawską aukcję jaguar Mark X. W książce pojazdu Urzędu Rady Ministrów widnieje on jako pierwszy właściciel auta. Od 1963 r. Mark X był używany w kręgach władzy.

Motoryzacyjną pasją dotknięty był również tow. Edward Gierek, choć w nieco inny sposób niż poprzednicy. Oto w 1978 r. do Polski trafił zza oceanu cadillac fleetwood. Powód prosty: był częścią planu ewakuacyjnego, który po wydarzeniach radomskich dwa lata wcześniej zakładał wywiezienie sekretarza z niebezpiecznego terenu i zapewnienie mu bezpieczeństwa. Auto było opancerzone kevlarem, wyposażone w niezbędny sprzęt. Kosztowało ok. 100 tys. dolarów (średnia cena ówczesnego fiata 125p wynosiła 2 tys. dol.). Cadillac miał fałszywe tablice rejestracyjne, flagi po bokach i kierowcę w mundurze podoficera amerykańskiej piechoty morskiej. Wszystko po to, by dobrze kojarzył się Polakom. Na koniec wątku o luksusach PRL-owskiej motoryzacji wspomnijmy o Andrzeju Jaroszewiczu, synu premiera i jednym z największych playboyów ówczesnej Polski. Jak głosiła plotka, zakochany w samochodach w czerwcu 1973 r. na poniemieckiej autostradzie koło Wrocławia przez dwa tygodnie non stop jeździł polskim fiatem 125, przygotowując się do rajdu safari. Nic z tego nie wyszło, a ostatecznie Jaroszewicz został dyrektorem Ośrodka Badawczo-Rozwojowego FSO oraz dyrektorem naczelnym Centrali Eksportu Wewnętrznego „Motoimpex”.

Być żoną premiera

Wspomniany Andrzej Jaroszewicz zaliczany jest powszechnie do największych podrywaczy Polski Ludowej, ale nie miał nawet krzty władzy, jaką posiadał Cyrankiewicz. Owszem, widywano go na warszawskich salonach nawet z Marylą Rodowicz, ale Cyrankiewicza otaczał nimb niemalże polskiego Don Juana.

Co więcej, na jego przykładzie można wykazać, że jednym z kolejnych przywilejów komunistycznej władzy były luksusowe kobiety. W jego przypadku kilka. Z najważniejszą - Niną Andrycz. Popularna aktorka niemal 20 lat była żoną premiera Cyrankiewicza. „Póki mnie słuchał, może i rządziłam. Na początku znajomości miał bajeczną, hollywoodzką urodę. Oka nie można było od niego oderwać. Póki mnie słuchał, to wyglądał dobrze. Kiedy zrozumiał, że nie urodzę dziecka, zaczął popijać i przestał słuchać. Gdybym urodziła, nasze małżeństwo przetrwałoby do grobowej deski. Jestem tego pewna. Ale ja rodziłam role i to mi wystarczało” - opowiadała Nina Andrycz w rozmowie z „Newsweekiem”.

Aktorka posługiwała się wizytówkami z napisem „Madame Józef Cyrankiewicz”, ale unikała polityki. Do legendy PRL-owskich obyczajów przeszło jej „urwanie się” z uroczystej kolacji u Józefa Stalina. „Cała delegacja od obiadu do wieczora drżała, Berman zemdlał, pewnie myśleli, że zaraz pojadą na Sybir, a wódz wszechświatowego proletariatu tylko powiedział: Widać, że ta kobieta bardzo kocha swoją pracę”.

Przenikanie się świata celebry i polityki jest charakterystyczne dla wszystkich ustrojów. Nie inaczej było też w PRL-u. Żony i partnerki komunistycznych prominentów wywodziły się ze środowisk artystycznych, by wymienić choćby Agnieszkę Osiecką czy Wandę Wiłkomirską. Ta ostatnia, znakomita skrzypaczka i jedna z żon Mieczysława Rakowskiego, jest dowodem, że towarzysze traktowali często damy jako należny im jasyr. A przecież była jeszcze aktorka Elżbieta Kępińska i śpiewająca Hanna Banaszak.

Z tą ostatnią urzędującego premiera pogłoska o namiętnym romansie związała do śmierci. Sam notował w „Dzienniku” w połowie lat 80.: „Plotka dotarła nawet do braci górniczej (…) w ubiegłym roku, podczas pobytu w jednej ze śląskich kopalń (siedmiuset chłopa na sali), jakiś górnik głośno zapytał: „Powiedzcie, towarzyszu premierze, ta Banaszak to jest wasza dziewczyna, czy nie?”. Odpowiadając na liczne pytania, odpowiedziałem i na to, że to głupia plotka. A na to kolejny górnik: „A my uważamy, że naszemu premierowi należy się taka dziewczyna”.

Włodzimierz Sokorski, zgodnie uważany przez towarzyszy za „największego świntucha i plotkarza”, nie taił swoich erotycznych zdobyczy. Jeszcze jako szef telewizji urzędujący przy ul. Woronicza lubił rozsyłać po znajomych nagie zdjęcia swoich aktualnych wybranek, szczególnie aktorek. Wzbudzał tym w tow. Wiesławie Gomułce niepohamowaną wściekłość.

Za żółtymi firankami

Warszawa była miejscem największych komunistycznych przywilejów. To tutaj mieścił się na przykład najbardziej rozbudowany resortowy system opieki zdrowotnej. W 1951 r. otwarto Centralny Szpital Kliniczny MSW na Mokotowie. Zastosowano w nim m.in. ogrzewanie podłogowe i tzw. oświetlenie kopułowe sal operacyjnych.

Stolica Polski była również centrum najbardziej skomplikowanego systemu dystrybucji luksusowych dóbr. Jego symbolem były tzw. konsumy, nazywane często sklepami „za żółtymi firankami”, gdzie funkcjonariusze komunistycznego reżimu mogli się zaopatrywać, omijając sieć sklepów dla zwykłych mieszkańców. Wojnę z systemem konsumów zaczął już w październiku 1956 r. tygodnik „Po Prostu”, ale wewnętrzny handel, ukryty przed ludźmi, istniał do końca PRL-u. Do 1989 r. działały sklepy dla mundurowych, specjalne stołówki dla aparatczyków w siedzibach komitetów miejskich czy wojewódzkich, punkty towarowe w sieci komitetów partii.

Mariusz Grabowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.