Bagram była symbolem. Takim, jak przed wiekami potężna joannicka twierdza Akka, która długo symbolizowała polityczną i militarną obecność Zachodu w opanowanej przez islam Ziemi Świętej. Upadek Akki był historycznym końcem tamtej obecności.
Dziś podobnie jest z bazą Bagram. W ciągu ostatnich dwudziestu lat Bagram też była twierdzą, która dopóki pozostawała w rękach Amerykanów, to jasne było, że Zachód mocną nogą stoi w Afganistanie. I jakby co - to może się ciągle „odwinąć”, by jeszcze raz próbować zaprowadzić w Azji Środkowej własne polityczne i kulturowe porządki. Z demokracją, wyborami, rynkiem, cywilną kontrolą nad armią - i jeszcze innymi tego rodzaju różnymi „dziwactwami”, jak na tamtejszą kulturę i obyczaje.
Teraz Bagram została opuszczona. Nieprzyjemnie się czyta doniesienia o okolicznościach tego faktu. Amerykanie ewakuowali się przed czasem wymaganym przez układ z talibami, w nocy, w pośpiechu, zostawiając otwarte bramy i nie powiadamiając rządu afgańskiego. Skądinąd ten ostatni fakt dobitnie pokazuje poziom zaufania Amerykanów do tamtejszego rządu, który przecież niegdyś sami ustanowili. Teraz każdego dnia przychodzą informacje o panice władz w Kabulu, o rozsypce szkolonej przez tyle lat na koszt Ameryki armii, której żołnierze w popłochu uciekają do sąsiedniego Tadżykistanu. Zaś rząd USA prosi Tadżyków i Uzbeków, aby przyjęli kilkadziesiąt tysięcy ludzi pracujących dotąd dla NATO. Ci jednak - jak się zdaje - grzecznie odmawiają. Trudno nie przypomnieć sobie tekstu sprzed lat z konserwatywnego „National Review”, wedle którego po sławetnej ucieczce Amerykanów z Sajgonu komuniści wietnamscy zamordowali 30 tysięcy ludzi na podstawie pozostawionej w chaosie… listy agentów CIA. Można tylko żywić nadzieję, że w Afganistanie nie dzieje się dziś podobnie.
Dwie dekady temu, po 11 września, na wezwanie George’a Busha solidarnie uczestniczyliśmy w inwazji na kryjówki Al Kaidy w górach afgańskich. Postąpiliśmy wtedy słusznie i z rozwagą. Al Kaida została rozbita i przestała być groźna dla świata, a po dalszych dziesięciu latach dopadnięty i zabity został jej herszt - Osama bin Laden. To wtedy najpóźniej skończył się polityczny sens wojskowej obecności Zachodu w Afganistanie. Potem były już tylko niekończące się krwawe potyczki z talibami, nie wiadomo w ogóle w jakiej sprawie. I jeszcze bardziej bezsensowne liczne ofiary cywilne, najczęściej wynikające z błędów i paniki przestraszonych żołnierzy NATO. No i utrzymywanie najbardziej skorumpowanego na świecie pseudodemokratycznego rządu w Kabulu, który choć istniał tylko dzięki Amerykanom, nie okazywał nawet z tego powodu jakiejś politycznej wdzięczności.
Ale to wszystko z polskiej perspektywy kompletne drobiazgi, wobec kluczowej geopolitycznej funkcji okupacji Afganistanu. Przez długie dwie dekady prezydent Putin mógł być całkowicie spokojny o południowe rubieże Rosji, których ofiarnie strzegliśmy przed islamistami. Dlatego właśnie mógł mieć wolną rękę, aby „zajmować się” Gruzją, Ukrainą, czy Białorusią. Rosja, która niemal cały wiek XIX i XX musiała bić się z islamskimi „basmaczami”, aż w końcu w czasach Breżniewa poszła na wielką inwazję Afganistanu ponosząc druzgocącą klęskę, tym razem zapewniała sobie bezpieczeństwo i spokój naszymi rękami, na koszt Ameryki i NATO. I tak naprawdę już co najmniej od dziesięciu lat trudno było pojąć, dlaczego cały Zachód tak się wysila, aby zapewnić bezpieczeństwo i wolną rękę rosyjskiemu prezydentowi? Teraz - po opuszczeniu Bagram, na Kremlu muszą dzwonić wszystkie alarmowe dzwonki i migotać ostrzegawcze lampki. W końcu prezydent Putin musi się sam na serio zatroszczyć o południowe rubieże swojego kraju, które już za chwilę mogą płonąć za sprawą uwolnionych od zachodniej presji islamistów. Polityczny rozum nakazuje odetchnąć z ulgą. Wreszcie!