Odkąd Apple i Google wycofały na żądanie Kremla ze swoich sklepów aplikację „Nawalny”, zaś YouTube usunął filmiki video, zrobione przez przyjaciół rosyjskiego opozycjonisty, nikt o jakim takim zmyśle moralnym nie może mieć wątpliwości, że koncerny BigTech stanęły po ciemnej stronie mocy. Nie można się dalej samookłamywać i trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Steve Jobs i Larry Page, tak samo zresztą jak Mark Zuckerberg i Jack Dorsey, wypuścili na świat potwora.
Nie od dziś wiemy, że BigTech, po pierwsze - ma ambicję kontrolować naszą prywatność, bo uczynił ją przedmiotem handlu, czerpiąc zyski z tego nikczemnego procederu. Że po drugie – niszczy wolny rynek, bo bez skrupułów używa praktyk monopolistycznych wobec tych, którzy mu się nie opłacają, albo których po prostu chce wypchnąć z rynku. Że po trzecie – tak urósł w potęgę, że potrafi już wypowiadać wojny demokratycznym państwom (jak np. niedawno Australii). A także (last but not least) – że zajął się od jakiegoś czasu propagowaniem libertynizmu i wszelakich ideologii postępu, używając bezkarnie narzędzia globalnej cenzury i „banowania” do walki z tradycją, narodowym patriotyzmem, religią.
Ale choć tę ponurą listę znamy nie od dziś, to fakt, iż pod pretekstem „nieingerencji w rosyjskie wybory”, BigTech zrobił faktyczny „ban” na Nawalnego, jest ciągle jakąś oszałamiająca nowością. Wydawało się bowiem, że kto jak kto, ale biznes będący symbolem współczesnej Ameryki, nie może jednak, ot, tak po prostu, stanąć otwarcie przeciwko jednostce, która stała się symbolem męstwa w walce o polityczne swobody.
A takim symbolem jest bez wątpienia Aleksiej Nawalny – Rosjanin, który rzucił niesłychane wyzwanie Putinowi, wracając do Rosji po tym, jak tamtejsze służby specjalne próbowały go zabić. I szydząc przy tym jeszcze z nieudolności swoich niedoszłych morderców, w słynnym filmiku video, przedstawiającym autentyczną rozmowę telefoniczną z jednym z nich, wobec którego Nawalny podaje się za dygnitarza Federalnej Służby Bezpieczeństwa.
Zemsta Kremla była do przewidzenia. I sam Nawalny, który jest przy całym swym idealizmie, człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, musiał zdawać sobie z tego sprawę. Teraz Nawalny siedzi w rosyjskiej turmie, jego organizacja została rozpędzona i zakazana, a przyjaciele uciekli z Rosji, albo są sądzeni przez krzywoprzysiężne sądy. Cud tylko może sprawić, że sam Nawalny wyjdzie z tego z życiem.
Pomimo to (aż trudno w to uwierzyć) przyjaciołom więźnia, tym którzy jeszcze ocaleli, udało się stworzyć i rozpowszechnić w sieci aplikację „Nawalny”, pokazującą na jakich kandydatów należy głosować w całej Rosji, aby zrobić kłopot polityczny autorytarnemu władcy Kremla. Jak również instruktażowy filmik-video, służący temu samemu celowi. Ale w Rosji (jak wszędzie, chyba poza Chinami) sieć jest zdominowana przez amerykański BigTech. Kreml zaczął wiec wywierać presję na mało odporną administrację Bidena, aby amerykańskie firmy „zbanowały” akcję Nawalnego.
Nie wiadomo dokładnie czy to z Białego Domu wyszła rada dla BigTech, aby pójść na rękę Putinowi, czy też amerykańscy oligarchowie sami uznali, że opłaca się to ich interesom. Dość, że amerykański „ban” na Nawalnego stał się faktem. Amerykańskie koncerny, bodaj po raz pierwszy w swej historii, zasłużyły na gorące pochwały znanego z cynizmu rzecznika Kremla – Pieskowa. A na moskiewskiej Łubiance zapewne wystrzeliły szampany…