Aż trudno uwierzyć, iż dla tak błahego powodu, jak chciwość polityków, PiS z premedytacją popełnił polityczne samobójstwo. I choć dwa lata to w polityce szmat czasu, trudno się spodziewać, aby prawica miała jeszcze moc dźwignięcia się do następnych wyborów po ciosie, jaki sama sobie zadała. Trochę to sprawia wrażenie, jakby Jarosław Kaczyński utracił instynkt władzy i ogarnęło go znużenie.
Owszem, można zrozumieć Andrzeja Dudę, który zgodził się wziąć odpowiedzialność ową zabójczą dla obozu władzy decyzję. W końcu prezydent nie będzie się ubiegać o odnowę mandatu, a skoro nie stoją już przed nim żadne wybory, może abstrahować od logiki demokratycznej walki o władzę bez szkody dla swego urzędu.
To prawda, że polscy politycy na tle Europy zawsze zarabiali śmiesznie mało, a trwająca od lat blokada wzrostu ich zarobków uczyniła tę relację jeszcze bardziej opłakaną. Przywództwo PiS miało jednak sześć lat, aby małymi kroczkami znieść ową blokadę i automatycznie podnosić owe zarobki chociażby tylko o coroczny wskaźnik inflacji. Nie zrobiono tego z powodu strachu przed ludową nienawiścią do władzy. Ciężko pojąć, co takiego się wydarzyło po sześciu latach, że ów strach został stłumiony, i nagle pojawiło się w jego miejsce folgowanie finansowemu rozpasaniu elity władzy. Trudno inaczej nazwać fakt, iż po sześciu latach materialnego postu, Kaczyński nagle postanowił proklamować finansowy karnawał dla polityków, którzy deus ex machina mają dostać podwyżki w granicach 5-10 tys. zł miesięcznie. Nie można się dziwić, że normalny człowiek z niedowierzaniem przeciera oczy, gdy czyta o takich kwotach.
Polityczny sens tej decyzji widać dopiero wtedy, kiedy weźmie się pod uwagę jej kontekst. Po tym, jak Tusk stanął ponownie na czele opozycji, aby spróbować raz jeszcze obudzić demony społecznej pogardy i wrogości wobec obozu prawicy, PiS boryka się z kłopotem, jak winien reagować na tę falę agresji. Grzeczność i miękkość będzie znakiem słabości, a twardość i wściekłość restytuuje skompromitowany wizerunek Kaczyńskiego. Tak źle i tak niedobrze. Co więcej, właśnie zbliża się kulminacja sporu o podwyżki podatków. Po raz pierwszy od objęcia władzy sześć lat temu, PiS próbuje przeforsować ustawodawstwo podatkowe uderzające w biznes, a tym samym w konkurencyjność polskiej gospodarki. A przedstawiane to jest propagandowo jako wymóg sprawiedliwości i krok ku szybszemu bogaceniu się ubogich. Decyzja o skokowych podwyżkach dla władzy perfekcyjnie wpisuje się w oba te konteksty. Tuskowi daje w ręce taką amunicję, o jakiej nawet nie mógł marzyć, zaś podatnikom - wyjaśnienie, po co władzy akurat teraz podwyżki podatków.
Nie dziwota, że Tusk szybko twardą ręką zdusił naturalną chciwość swoich posłów i senatorów, zmuszając ich batem do zdyscyplinowanego i jednomyślnego zgłoszenia ustawy, która ma ich pozbawić beneficjów, jakimi PiS także ich postanowił obdarować. Teraz zarówno partię Kaczyńskiego, jak i rząd Morawieckiego czeka mordercza walka w Sejmie i Senacie o obronę podwyżek dla elity władzy. Będzie się to odbywać przy wściekłej kanonadzie najcięższej artylerii, która strzelać będzie - salwa za salwą - na rozkaz Tuska. I na dodatek nie wiadomo, jak cała rzecz się skończy, skoro - jak zwykle - wynik w Sejmie będzie zależeć od niepewnych Gowinowców, Lewicy i Konfederacji, a potem od paru raczej wyzbytych charakteru obrotowych członków Senatu. Ale jaki by nie był na końcu ten wynik, jedno jest pewne. Właśnie idą sądne dni dla PiS-u.