Luksus własnego zdania. Przypadek Obamy
Obama przekonuje widzów CNN, iż dziesięć lat temu Polska była demokracją, a dziś stała się państwem autorytarnym. Szukając wyjaśnienia tej przemiany, były prezydent podkreśla brak w Polsce - w przeciwieństwie do Ameryki - tradycji demokratycznych.
Tej drugiej tezy Obamy nie należy traktować w złej wierze. To u Amerykanów, nawet dobrze wykształconych, rzecz zwyczajna, że z poczuciem wyższości ignorują europejskie tradycje polityczne, przekonani, że ideały wolności i demokracji - to wkład wniesiony w historię dopiero wraz z powstaniem USA.
Inaczej się sprawy mają z tezą o autorytaryzmie. Zwykłe znaczenie tego terminu opisuje systemy o dwóch charakterystycznych cechach. Autorytaryzm wyklucza normalne działanie politycznej opozycji, gdyż albo została ona zlikwidowana, albo ma charakter koncesjonowany. A także wyklucza wyborczą zmianę władzy, co oznacza praktykę wsadzania przeciwników rządu do więzień.
Obama, który w czasie ośmiu lat prezydentury wielokrotnie miał do czynienia z Polską, musi wiedzieć, że przy normalnym znaczeniu słów, jego teza jest fałszem. Formułuje ją zatem, aby wpłynąć na zmianę znaczeń języka, czyli propagować polityczną „nowomowę”, ale przede wszystkim, aby zaszkodzić wizerunkowi Polski w świecie. Obama jest świadom, że jego opinie, upowszechniane na antenie globalnej telewizji, wywierają wpływ i mają znaczenie. Interpretacja pisowskiego ministra Budy, iż to tylko „wypowiedź prywatna, dzisiaj nic nieznacząca” - to nic innego, jak naiwne lukrowanie rzeczywistości, albo przysłowiowa „dobra mina do złej gry”.
Obama jest dziś bodaj najsilniej oddziałującym „influencerem” (jak to się teraz nazywa), a jego opinie kształtują opinie milionów ludzi na całym globie. Szkodzi więc Polsce mocno i z premedytacją. To istotna konkluzja. A jeśli ktoś z sentymentalnych względów próbuje ją ominąć, to zaczyna bujać wśród politycznych obłoków, zamiast stąpać twardo po ziemi.
Czemu Obama chce szkodzić Polsce? W przypadku tak potężnego „influencera” nad tym pytaniem powinien pochylić się sztab doradców polskiego prezydenta i rządu. My możemy formułować tylko hipotezy. Pierwsza odwołuje się do uprzedzeń Obamy z czasów prezydentury, kiedy Polska jawiła mu się jako problem i kłopot. Trzeba pamiętać o sławnej mowie o „polskich obozach zagłady”, jak i o symbolicznym ogłoszeniu 17 września 2009 roku rezygnacji z tarczy antyrakietowej. Wiarogodnie brzmi opinia polskiego szefa MSZ z tamtego czasu Radka Sikorskiego, że pierwsze czterolecie rządów Obamy to był „czas dla Polski stracony”.
Jeśli za sprawą wojny na Ukrainie Obama u końca swoich rządów modyfikował politykę w stronę bardziej sprzyjającą polskim interesom, to zapewne pozostał w jego głowie resentyment, iż zmuszony był czynić wobec Polaków gesty, których wcale nie planował.
Druga hipoteza zakłada, że dla amerykańskiej lewicy, której Obama jest autorytetem i bohaterem, szkodzenie Polsce stało się częścią planu walki z „trumpizmem” wewnątrz samej Ameryki. Oznaczałoby to, że nasz kraj, uznany za ideologicznego sojusznika „trumpizmu”, wymaga teraz nieustannego piętnowania, aby Amerykanom do cna zohydzić nie tylko samą figurę Trumpa, ale pokazać jego globalnych sojuszników jako „stojących po ciemnej stronie mocy”. To dość prawdopodobne, że tak właśnie rysuje się strategia lewicy w USA, panicznie obawiającej się nawrotu nastrojów konserwatywnych wśród Amerykanów. A jeśli tak, to należy się liczyć z dwiema poważnymi tego konsekwencjami. Pierwsza to ta, że Obama to ledwie pierwszy sygnał z „Aurory”, za którym nastąpi dopiero ostrzał ze strony rządzącej w Waszyngtonie lewicy. Zaś druga - że doprowadzenie do zmiany władzy w Polsce jest być może częścią strategii amerykańskiej lewicy na utrzymanie władzy we własnym kraju. Byłaby to zła wiadomość, i to bynajmniej nie tylko dla PiS-u.