Pieniądze unijne urosły do roli kwadratury koła polskiej polityki. Stało się tak od czasu, gdy Bruksela zmieniła taktykę, próbując zmusić Warszawę do ideologicznej uległości za pomocą szantażu finansowego.
Na dobrą sprawę nikt nie wie, jak roztropnie reagować na taki szantaż. Jeśli nadal odmawiać posłuszeństwa w takich materiach, jak ustrój sądów czy natura małżeństwa – to trzeba się liczyć nie tylko z ponawianymi co parę tygodni „karami” z najróżniejszych tytułów, ale też z odmową płatności, legalnie należnych w myśl unijnych rozporządzeń budżetowych. A jeśli nagle stać się posłusznym, to sprawy zaszły już tak daleko, że rząd w Warszawie musiałby wyprzeć się własnej polityki, poddając kraj decyzjom zapadającym zagranicą.
Obie opcje niosą spore skutki dla krajowej polityki. W przypadku pierwszej, opinia publiczna będzie co rusz bombardowana
informacjami o kolejnych „straconych pieniądzach”, z intencją wywołania oporu wobec rządu i załamania poparcia dla prawicy. Choć prawdę mówiąc, nikt nie wie, jaka naprawdę byłaby wówczas reakcja większości (bo o tę większość idzie) Polaków. Czy byłaby nią raczej rosnąca wściekłość na PiS, który nie umiał zapobiec takiemu rozwojowi zdarzeń? Czy też przeciwnie – rosnąca wściekłość na eurokratów, którzy robią dziś takie wrażenie, jakby za nic mieli państwo polskie? Rosnąca wściekłość na PiS zmusiłaby Warszawę do wycofywania się z podwiniętym ogonem. Ale wściekłość na eurokratów – oznaczałaby wielki sukces władzy, a być może nawet szybkie wybory, z hukiem znów wygrane przez PiS.
Opcja uległości miałaby inne skutki. Fatyczne oddanie Polski pod kuratelę Brukseli oznaczałoby nieuchronny kryzys rządu Morawieckiego, na skutek sprzeciwu twardego elektoratu PiS oraz buntu wewnątrz samej elity władzy. Mało prawdopodobne, aby obecna, niezbyt silna władza, zdolna była przetrwać takie przesilenie. Co innego bowiem gra z Brukselą, jaką PiS prowadzi z sukcesami nie od dziś, ustępując od czasu do czasu, gdy presja jest zbyt silna, bez szkody dla zaufania wśród rozumiejących takie konieczności wyborców prawicy. A co innego kapitulacja na całej linii – jakiej teraz chcą eurokraci, pod szantażem finansowym. Dziś jest jasne, że bez takiej kapitulacji unijna presja może co prawda znów zelżeć na krótko, ale nie ustąpi aż do chwili, w której rządy prawicy w Polsce ostatecznie nie przejdą do historii. Na nic innego polska prawica nie powinna na razie liczyć.
Jacek Saryusz-Wolski, człowiek, który wprowadzał Polskę do Unii, a u boku premiera Buzka negocjował super-korzystny dla Polski Traktat Nicejski, mówi dziś, że zna rozwiązanie tej kwadratury koła. Jest ono proste. Trzeba zawiadomić Brukselę, że rezygnujemy z pieniędzy, przynajmniej tych z Programu Odbudowy, gdyż to one stały się przedmiotem unijnej gry. Logika Saryusza jest niepodważalna. Wiadomo, że polska gospodarka może pozyskać fundusze na „rynkach finansowych” bez udziału Unii, zaś rezygnacja z pieniędzy z dnia na dzień cały kłopot przenosi z Warszawy do Brukseli.
W logicznym rozwiązaniu Saryusza tkwi jednak pewien szkopuł. Aby państwo w taki sposób mogło odzyskać pole manewru, to my sami – jego obywatele, musielibyśmy przestać ubóstwiać unijne pieniądze w nieprzyzwoity i upokarzający sposób. I pojąć, że każde rzekomo „za darmo” wypłacane pieniądze, mają drugą stronę: uzależnienie i podatność na szantaż. Obiadów za darmo nie ma bowiem ani w życiu, ani w polityce.