Krótkie kilka zdań, rzuconych w Brukseli przez kanclerz Merkel, zadziałały niczym oliwa, wylana na wzburzone fale morskie przez marynarzy z „Duncana”, w sławnej scenie sztormu z powieści Juliusza Verne’a.
To najważniejsze zdanie brzmiało tak: „Unijni partnerzy Polski powinni odejść od konfrontacji, a zamiast tego rozmawiać z rządem w Warszawie, aby znaleźć rozwiązanie trudności we wzajemnych stosunkach”. Rzecz jasna, grzeszyłby wielką naiwnością ktoś, kto by po tym zdaniu sądził, iż odchodząca na emeryturę kanclerz ma pomysł, jak załatwić polski spór z Brukselą, albo że będzie teraz Warszawę wspierać w tym sporze. Ani jedno, ani tym bardziej drugie. Długie lata kanclerstwa Merkel pokazały, że jej specjalnością jest nie tyle podejmowanie jakichś stanowczych kroków, co właśnie lanie oliwy tam, gdzie nazbyt stanowcze kroki mogą grozić. Merkel zawsze była mistrzynią łagodzenia, odwlekania, uspokajania emocji i niekończących się negocjacji. Nie dziw, że jej ostatni rząd powstawał w toku rekordowych, bo pół roku trwających rozmów o utworzeniu koalicji.
Tym razem Merkel wie, iż pochopne sankcje nałożone na Polskę, muszą wywołać przewlekły kryzys w Unii, która i tak nie radzi sobie z już dręczącymi ją kryzysami. Ale wie też dobrze, że każda pochopna decyzja zapadła w Brukseli przeciw Polsce, grozi radykalizacją postawy Polaków, i to nie tylko rządu spychanego do narożnika, ale również polskiej opinii publicznej. Z premedytacją rzuca więc linę ratunkową rządowi PiS, którego nie lubi, gdyż jak większość polityków zachodnich, wolałaby mieć w Warszawie Platformę, czyli po prostu ekipę nie sprawiającą Niemcom kłopotów. Jednak polityczny instynkt podpowiada jej, że tacy polityczni hunwejbini, jak niderlandzki premier Rutte, który chciałby teraz „finansowo zagłodzić” Polskę, robili i robią w Europie same szkody.
Niemiecka kanclerz nie chce wcale mieć Kaczyńskiego zapędzonego do narożnika. Nie tylko dlatego, że jej naturą jest polityczne kunktatorstwo, zaś radykalizm – to rzecz, której szczerze nie cierpi. Ale także z tej przyczyny, iż Merkel należy do odchodzącego już starego pokolenia niemieckich chadeków, przekonanych, iż Niemcom nie wolno uczestniczyć w żadnej ostrej grze przeciw Polsce, bo każdy polski kryzys nieuchronnie uderzy rykoszetem w niemieckie interesy.
Dlatego właśnie, po szesnastu latach kanclerstwa, możemy Merkel zaliczyć do grona politycznych przyjaciół Polski. Nie dlatego, by była jakimś naszym stronnikiem, albo reprezentowała w Europie polskie interesy. To byłby zresztą absurd. Mamy własny rząd od tego, by bronił polskich racji, a rząd niemiecki jest od obrony racji Niemiec. Nic dziwnego, że Merkel odrzucała reparacje, dokończyła rurę bałtycką i dąsała się na nasz sojusz z Trumpem, który lubił dokuczać Niemcom. We wszystkich tych posunięciach robiła po prostu to, co taktowała jako interes swego kraju. Jednak gdy Putin chciał sankcjami zrujnować polskie rolnictwo, Merkel twardo przeciwstawiła mu się w Samarze, w imieniu całej Europy.
Kiedy Macron próbował wypchnąć Polskę na margines Unii, odrzuciła a vista jego ideę europejskiego „twardego jądra”. A gdy teraz Ruttemu marzy się „zagłodzenie” Polski – żąda od Unii „odejścia od konfrontacji z Warszawą”. Na Merkel można było bowiem liczyć, ilekroć Polsce groziły poważne kłopoty. A w stosunkach międzynarodowych, tak samo zresztą jak w życiu, przyjaciół poznaje się tylko w biedzie.