Luksus własnego zdania Jana Rokity. Zaręczenie
Trzeciomajowa mowa Andrzeja Dudy, wygłoszona na Placu Zamkowym, zasługuje na większą uwagę, niźli ta jaką poświęciła jej opinia publiczna. Prezydent postawił w niej bowiem daleko idącą tezę, wedle której wojna na wschodzie i przyjęcie rzesz ukraińskich uciekinierów w Polsce - to „największe wydarzenie w naszych ostatnich dziejach sprawione przez cały naród”.
W politycznych kategoriach ma to oznaczać ustanowienie „Wielkiej Wspólnoty Narodów Dawnej Rzeczypospolitej” , dla której symbolicznym aktem założycielskim miałoby być wspólne przybycie prezydentów Polski, Litwy, Łotwy i Estonii do ostrzeliwanego rosyjskimi rakietami Kijowa na spotkanie z prezydentem Ukrainy. Ale ta podróż to tylko symbol. Albowiem realnym politycznym czynem, który ustanowił ową wspólnotę, stało się otwarte i wyzbyte historycznych uprzedzeń przyjęcie milionów uciekających przed rakietami Ukraińców przez miliony żyjących dzisiaj w pokoju Polaków.
Duda podkreślał, że ten akt o kolosalnym dziejowym znaczeniu dokonał się nie tyle nawet za sprawą polityków, co przez zbiorowe działanie narodu. Całkiem podobnie jak zbiorowym dziełem narodu było niegdyś wywalczenie „Solidarności”.
Wywód prezydenta można rozumieć na dwa sposoby. Najprościej uznać, iż to metafora - piękna, podniosła i trafiająca w sedno naszej historycznej wrażliwości. To jasne, że wojna i życzliwe przyjęcie w Polsce uciekinierów zbudowały potężny kapitał polsko-ukraińskiego pojednania. Nieporównywalny z żadnymi wcześniejszymi uroczystościami, nabożeństwami, pracami historyków, napływem imigrantów zarobkowych, czy nawet z pielgrzymką papieża Wojtyły do Kijowa i Lwowa.
Niezależnie od tego jak będzie wyglądać przyszłość naszego regionu Europy, ten kapitał będzie pracować z korzyścią dla Polaków i Ukraińców. W wojnie z Rosją Warszawa udzieliła Kijowowi wsparcia całkowitego i bezwarunkowego, nawet z niejakim lekceważeniem dla szkód ekonomicznych, jakie dla Polski z tego wynikają. Podobnie z uciekinierami: społeczeństwo nie lubiące imigrantów i skłonne bronić kraju przed ich napływem, bez zmrużenia powieki uznało, że Ukraińcy uciekający przed rosyjskimi bombami to inna sprawa. Jak nie bez racji mówił Duda - „bo to jeden z narodów tamtej dawnej Rzeczypospolitej”.
W takim ujęciu owa „Wspólnota Narodów” byłaby raczej naszą wspólną dziejową ojczyzną, niźli jakimś realnym konceptem na przyszłe urządzenie Europy. Ale w mowie Dudy pojawiły się także akcenty, pozwalające traktować ją jako zarys projektu politycznego, co prawda ogólny i świadomie unikający wszelkiej precyzji. Na takie odczytanie mowy Dudy wskazuje zwłaszcza jej wątek militarny. Owa „Wspólnota Narodów” miałaby być bowiem zdolna, aby „obronić się przed każdym najeźdźcą, nawet znacznie większym mocarstwem”.
Duda rysuje tutaj dość karkołomną politycznie wizję jakiegoś sojuszu wojskowego, wykraczającego poza NATO, gdyż obejmującego również Ukrainę. Dzisiejsza słabość i płynność architektury bezpieczeństwa w Środkowo-Wschodniej Europie, jak i permanentny kryzys Unii Europejskiej sprawiają, że snucie tego rodzaju wizji przyszłości nie jest pozbawione politycznych podstaw. Zaś transponując do współczesności akt „Zaręczenia Obojga Narodów”, które niegdyś było uzupełnieniem Konstytucji 3 Maja, prezydent uświadamia nam kruchość i niepewność politycznego ładu dzisiejszej Europy. I zmusza do myślenia o przyszłości Polski w kategoriach różnych, nawet najbardziej niespodziewanych alternatyw.