Luksus własnego zdania Jana Rokity. Na 120-lecie Mackiewicza
Józef Mackiewicz był był jednym z najważniejszych pisarzy mojej młodości. W osiemdziesiątych latach, wraz z moim przyjacielem Kapuśniakiem, nielegalnie wydawaliśmy w Krakowie jego książki, na kradzionym papierze, pod kryptonimem „Wydawnictwo X”. I to nie tylko powieści polityczne, które dziś należą do kanonu literatury polskiej XX wieku. Ale również książki publicystyczne, które były wtedy na „indeksie powszechnym”, bo dotyczył ich nie tylko zapis państwowej cenzury, ale „zbanowane” były również przez Wolną Europę, Kościół Katolicki i główny nurt podziemnej „Solidarności”.
Wolną Europą kierował śmiertelny wróg pisarza Jan Nowak-Jeziorański, który sporo wysiłku włożył w urobienie Mackiewiczowi gęby hitlerowskiego kolaboranta. Biskupi nigdy nie darowali pisarzowi dwóch książek, pokazujących kawa na ławę, jak Watykan Jana XXIII i Pawła VI stał się politycznym narzędziem wykorzystywanym przez Sowiety. Zaś „Solidarność” nie była w stanie pojąć, jakim prawem emigrant z Monachium krytykuje ją cały czas za nadmierną skłonność do ugody z komunizmem.
Dla dwudziestoletniego krakowskiego inteligenta Mackiewicz był niczym myślowe objawienie, albo ozdrowieńczy haust świeżego powietrza. „Lewa wolna” czy „Droga donikąd” - to były lektury, które raz na zawsze odmieniły mój sposób przeżywania własnej polskości, umożliwiając jej wyrwanie się ze schematów dziecięcej romantycznej czytanki. To Mackiewicz sprawił, że po raz pierwszy potrafiłem wczuć się w najstraszniejsze polskie dylematy XX wieku. I pojąć na przykład, dlaczego Piłsudski umożliwił bolszewikom zwycięstwo w rosyjskiej wojnie domowej, albo czemu Armia Krajowa nie była zdolna do oporu wobec sowieckiego okupanta.
Z dzisiejszej perspektywy rzeczy te wyglądają na oczywistości, a tragiczny wpływ tamtych decyzji na całe późniejsze polskie losy jest coraz lepiej rozumiany. Do dziś dnia Mackiewicz pozostaje jednym z trzech polskich pisarzy, którym zawdzięczam rozumienie ojczystych dziejów i dorosły kształt własnego patriotyzmu. Na półce Mackiewicz stoi u mnie obok Michała Bobrzyńskiego i Stanisława Brzozowskiego.
Kiedy umarł w połowie lat 80, poszliśmy (wraz ze wspomnianym Kapuśniakiem) na Wiślną do „Tygodnika Powszechnego”, aby niby tak sobie zwyczajnie, przynieść jakiejś pani w administracji nekrolog do publikacji. Mowa w nim była o tym, że w Monachium umarł właśnie wielki polski pisarz, zaś nekrolog był podpisany: „przyjaciele Jego twórczości”. W redakcji wywołaliśmy małą sensację, pieniędzy za druk nekrologu od nas nie przyjęto, a podpis zmieniono na sztampowy: „przyjaciele”.
Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi pisarza, nie mieliśmy nawet okazji, aby go poznać osobiście. Byliśmy tylko namiętnymi przyjaciółmi jego książek. Ale ktoś mądry w redakcji (czy nie Krzysztof Kozłowski?) wytłumaczył nam, że szanse na zgodę cenzury są i tak niewielkie, a w naszej wersji po prostu zerowe. Cenzura puściła nekrolog i okazał się to jedyny nekrolog pisarza w legalnie wydawanej polskiej prasie.
Zniszczenie i wykorzenienie bolszewizmu Mackiewicz traktował jako nadrzędny imperatyw całej ludzkości. Dlatego właśnie był przekonany o historycznej odpowiedzialności Piłsudskiego za umożliwienie Leninowi rozbicia Armii Ochotniczej Denikina i światowy tryumf bolszewizmu w XX wieku. Gdy jako młokos czytałem po raz pierwszy „Lewą wolną”, stanowiącą akt oskarżenia wobec Piłsudskiego, nie miałem cienia wątpliwości co do wyborów i ocen Mackiewicza.
Pisarz znał dobrze tę starą carską i denikinowską Rosję, a nawet w jakiś sposób ją lubił, nie darując bolszewikom, że dokonali jej całkowitego pogromu. Dziś, po napadzie na Ukrainę ze strony putinowskiej Rosji, tak bardzo podobnej do denikinowskiej Białej Rosji sprzed stu lat, znów czytam na nowo „Lewą wolną”, jeszcze raz próbując dociec, czyja racja współcześnie wyda mi się silniejsza. Podobnie jak w młodości, tak i w wieku starczym, Mackiewicz raz jeszcze okazuje się myślowym punktem odniesienia dla moich poszukiwań sensu polskości i dziejącej się teraz historii.