Muszę, niestety, przyznać, że podzielam opinię, jaką parę tygodni temu wygłosił Zbigniew Ziobro na temat nowych sędziów, uważanych przez opozycję i Komisję Europejską za „sędziów pisowskich”. Ziobro, jak to on ma w zwyczaju, mówił na ten temat dość ostro, zarzucając sędziom, iż: „w sposób bezwstydny postawili niegodny interes korporacyjny środowiska sędziowskiego ponad prawo i ponad zasady”.
Poszło wtedy o uniemożliwienie przez Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego pociągnięcia do odpowiedzialności byłej prezes sądu krakowskiego za czyny niemające nic wspólnego z polityką, lecz czysto kryminalne. Dość powszechnie podejrzewano, iż nowi sędziowie, których pozycja jest kontestowana i w Polsce, i w Brukseli, próbują się jakoś „wkupić w łaski”, ochraniając jedną z przywódczyń antypisowskiej ruchawki, jaka ogarnęła znaczną część elity sędziowskiej.
Dziś wiadomo, że jeśli takie były intencje tamtego wyroku, to spaliły na panewce. Unijny trybunał nakazał rozpędzenie Izby Dyscyplinarnej na cztery wiatry, zaś Komisja Europejska publicznie wysunęła ultimatum wobec Polski, zapowiadając sankcje finansowe w drugiej połowie sierpnia.
Nie ma co kryć, że operacja z rzekomo „innymi” sędziami, którzy mieli być „lepsi” od poprzednich, się nie powiodła. Środowisko prawnicze w Polsce jest en bloc zdemoralizowane. I nie wiadomo którzy prawnicy - czy ci oddani Platformie, czy ci zawdzięczający swoje nagłe kariery PiS-owi, są zdemoralizowani przez politykę w większym stopniu. W każdym razie dotyczy to elity prawniczej, aktywnej politycznie i silnie powiązanej czy to z opozycją (w większości), czy też z władzą (w mniejszości). Korporacyjnego myślenia w tym środowisku nie zwalczy raczej na razie nikt.
Stworzył je niegdyś system komunistycznej nomenklatury, obowiązujący w sądach przed 1989 rokiem, a potem utrwaliła wadliwa reforma z grudnia tamtego roku, która oddała wymiar sprawiedliwości w pacht korporacji prawniczej. Jeśli ta konkluzja jest słuszna, to wymusza ona logicznie daleko idące konsekwencje polityczne. Po pierwsze - znaczy ona, iż sprytny jak się wydawało pomysł, aby poprzez wybór w parlamencie KRS zrekonstruować personalny skład najważniejszych polskich sądów, nie przyniósł oczekiwanych efektów. Jak to często bywa w takich razach, stryjek zamienił po prostu siekierkę na kijek. W dzisiejszej sytuacji warto się chyba już do tej porażki przyznać, zamiast udawać, że siłę i egoizm korporacji sędziowskiej udało się dzięki reformom co najmniej osłabić.
Ale jest i druga, o wiele poważniejsza konsekwencja polityczna takiej diagnozy: nie ma co „umierać za Gdańsk!”. Nowa Izba Dyscyplinarna nie jest warta tego, aby chroniąc ją za wszelką cenę, Polska miała sparaliżować całą swoją zewnętrzną politykę, a jeszcze na dodatek zacząć płacić kary, co zdeprecjonuje państwo polskie w oczach własnych obywateli. A tym obywatelom - to, jak akurat wygląda model odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów, jest przecież kompletnie obojętne. Trzeba więc wypracować jakiś jej nowy, zapewne również bardzo ułomny model, który uczyni koncesje wobec luksemburskiego wyroku.
Utrzymywanie na siłę Izby Dyscyplinarnej przyniesie zresztą i tak nieuchronnie ten skutek, że wszelka odpowiedzialność sędziów, nawet za czyny kryminalne, zostanie sparaliżowana. Wystraszona Izba Dyscyplinarna już zaczęła przecież odraczać sprawy przeciw sędziom, w których teoretycznie ma obowiązek wydać jakiś wyrok. Nie ma się zatem co zbyt głęboko zastanawiać nad talmudyczną kwestią, czy i w jakim stopniu instytucje unijne przekroczyły swoje uprawnienia wobec Polski, ani co powinno się stać, gdyby sama Unia była praworządna i przestrzegała traktatów. A skoro zarówno unijny trybunał, jak i Komisja Europejska uwzięły się na Izbę Dyscyplinarną, to politycznym interesem kraju jest, aby rzucić ją im na pożarcie.