Nie należy mieć złudzeń. Zima przyniesie chwilowe wytchnienie, ale za to wiosną ruszy nawała na polską granicę.
W ciągu trzech kwartałów tego roku do Włoch przepłynęło przez morze 53 tys. nielegalnych imigrantów, czyli dwa razy więcej niż rok temu (dane wg portalu Analisi Difesa). To daje średnio jakieś 200 osób dziennie. Tymczasem wedle danych polskiej Straży Granicznej, tylko od sierpnia do października, odnotowaliśmy u nas 30 tys. takich prób, zaś ostatnio dzienna liczba przypadków przekracza nawet 500. A trzeba pamiętać, że Włochy pod rządami liberała Draghiego, są jedynym granicznym krajem Unii, który prowadzi łagodną politykę wobec „nielegałów”, więc też najwięcej spośród nich próbowało się dotąd przebijać właśnie do Italii. Jednak liczby są nieubłagane. Ku zaskoczeniu nas wszystkich, wiodący przez Polskę „szlak białoruski” staje się teraz głównym szlakiem migracji do Europy. Włochy, Grecja i Hiszpania schodzą na drugi plan.
Do czasu wiosennego ocieplenia, gdy migracje ruszą pełną parą, rząd nie zdoła wznieść kompletnego muru granicznego. Tym bardziej, że ustawa ułatwiająca tę inwestycję dopiero teraz wchodzi w życie. A przecież granica z Białorusią to przeszło 400 km i jej spory odcinek biegnie środkiem nurtu Bugu. Nawet laik może domyślić się, iż ze stu powodów nie sposób muru wznieść wzdłuż brzegu wielkiej (i skądinąd przepięknej krajobrazowo) rzeki. Na dodatek, Unia pięknoduchowsko umyła ręce co do idei wznoszenia murów na swych zewnętrznych granicach, odrzucając, po pięciogodzinnych kłótniach na posiedzeniu Rady UE, wniosek złożony przez słoweńską prezydencję, z pisemnym poparciem dwunastu państw (Austrii, Bułgarii, Cypru, Czech, Danii, Estonii, Grecji, Litwy, Łotwy, Polski, Słowacji i Węgier). Przewodnicząca von der Leyen oświadczała po tym zebraniu, iż: „co prawda, mówiono tam o infrastrukturze fizycznej, ale byłam od początku pewna, że nie może być zgody na wsparcie finansowe ogrodzenia z drutu kolczastego, ani murów”. Od pięciu lat Bruksela przyzwyczaiła się udawać, iż zagrożenie kolejną nawałą imigrantów nie istnieje, a jeśli jest jakiś kłopot wart w ogóle unijnej troski, to jest nim co najwyżej „graniczny kryzys humanitarny”.
Czarny wiosenny scenariusz mógłby zablokować tylko cud, a cuda w polityce wprawdzie dzieją się, ale rzadko. Łukaszenko stworzył perfekcyjny system „naboru” chętnych do przedzierania się przez polską granicę. Krajom najgłębiej pogrążonym w nędzy, wojnie i zamęcie, oferuje zniesienie wiz na Białoruś. Resztą zajmują się linie lotnicze, finansowo wygłodniałe po zahamowaniu ruchu podczas zarazy, więc teraz chętnie uruchamiające coraz liczniejsze połączenia do Mińska. Nie od dziś wiadomo, że co najmniej trzy miliony ludzi czeka w pogotowiu na każdy sygnał otwarcia się jakiejś nowej szansy przedarcia się do Unii, więc chętnych na te loty i późniejszą podróż na Podlasie, albo nad Bug – zapewne nie zabraknie. A przeciwdziałanie polskiej dyplomacji może być skuteczne tylko w nielicznych krajach, takich, jak Jordania, czy Egipt, gdzie istnieje silna i despotyczna władza, zorientowana na sojusz z Zachodem. W końcu listopada skończy się stan wyjątkowy i na pograniczu z pewnością rozpocznie się chaos. Mam dojmujące wrażenie, że ciągle nie doceniamy skali kryzysu, który dopiero stoi przed nami. I z którym musimy sobie poradzić w osamotnieniu, i na dodatek w dramatycznym rozdarciu wewnętrznym, w jakim znalazła się teraz Polska.