Łukasz Michalski rzucił tyczkę dla medycyny [rozmowa]
Łukasz Michalski przyznaje, że teraz czuje się ponownie jak młodzik, rozpoczynając karierę jako ortopeda.
- Cofnijmy się o pięć lat. Jako zawodnik zdobywa pan czwarte miejsce na świecie ze świetnym wynikiem 5,85 m. W koreańskim Daegu na pierwszym miejscu podium staje pana kolega klubowy Paweł Wojciechowski z 5,90. Co Pan wtedy czuł?
- Aż zęby zaciskałem z nerwów. Czwarte miejsce na świecie nie jest złe, ale było tak blisko medalu. Przez pewien moment konkursu byłem nawet pierwszy, potem spadłem na drugie i trzecie miejsce. Skończyło się na czwartym. Przegrałem brązowy medal z Francuzem Renaud Lavillenie, który miał taki sam wynik. Gdyby Kubańczyk Lazaro Borges nie oddał skoku życia na 5,90 byłby medal. Co tu ukrywać - byłem mocno wkurzony.
- Potem były nieudane dla pana igrzyska olimpijskie w Londynie (5,50 i 11. miejsce - red.). Czy już wtedy zaczynała panu dokuczać myśl, że może by sobie odpuścić?
- Aż tak to się porażkami nie przejmuję. Takie myśli miałem od dawna. Zdecydowałem się na medycynę, a połączenie tak wymagających studiów i profesjonalnego treningu jest bardzo trudne. Wiedziałem, że prędzej, czy później będę musiał zrezygnować ze sportu. Albo się robi jedną rzecz porządnie, albo dwie rzeczy na średnim poziomie. A ja nie lubię robić czegoś na pół gwizdka. To była nieustanna walka z czasem. Nie miałem nawet chwili wolnej dla siebie. Zdecydowałem się więc na studia i w 2014 roku w Szczecinie oddałem swój ostatni skok.
- Nie żałuje pan teraz?
- Ani trochę. Medycyna jest moją wielką pasją. Nawet gdy nie miałem chwili wolnego czasu przez naukę, bardzo mnie pasjonowała. Miałem szczęście, gdyż robiłem dwie rzeczy, które uwielbiałem: sport i medycyna. I mam nadzieję, że tak będzie dalej, bo zamierzam zostać ortopedą i pomagać nadal sportowcom.
- Jest już pan po studiach medycznych w bydgoskim Collegium Medicum, więc jest pan lekarzem. Ale to nie wszystko.
- Jestem już po stażu w Puszczykowie a teraz przechodzę praktykę. Jestem lekarzem-rezydentem. Za sześć lat egzamin. Jak go zdam będę miał specjalizację II stopnia ortopedia. Mam nadzieję, że dostanę pracę w Bydgoszczy i będę wspierał naszych sportowców. Znam też świat z dwóch stron: od strony sportowca, i od strony lekarza. Nie może być lepszej kompilacji.
- A teraz jest pan jednym z lekarzy, którzy opiekują się polską reprezentacją do lat 20 w lekkiej atletyce, która właśnie uczestniczy w mistrzostwach świata w Bydgoszczy. Jak się pan czuje w nowej roli?
- Czuję się jak młodzik, który dopiero rozpoczyna karierę (śmiech). Aż ręce mi się trzęsą z przejęcia. To może trochę śmieszne, gdy niespełna 30-letni facet tak mówi, ale dokładnie się tak czuję. Jakbym oddawał swój pierwszy skok w karierze. Żeby była jasność: jestem pewny swoich umiejętności, a ręce mi się trzęsą z ekscytacji nowym doświadczeniem. I dlatego, że mogę być cały czas w środowisku sportowym. Mam wokół siebie bardziej doświadczonych ludzi; choćby fizjoterapeuta Radosław Drapała, mąż naszej znakomitej sprinetrki Mariki Popowicz. Od niego mogę też się wiele nauczyć, bo już zęby zjadł na swoim zawodzie. I o to chodzi - żeby uczyć się jak najwięcej. Jak w sporcie.
- Skąd wzięła się u pana fascynacja medycyną? Miał pan jakieś tradycje rodzinne?
- Nikt z mojej najbliższej rodziny nie miał nawet kontaktu z medycyną. Poza byciem normalnymi pacjentami. Pamiętam doskonale, gdy się tym zaraziłem. Mój tata uczy w Collegium Medicum wychowania fizycznego. Zabrał mnie na spływ kajakowy. Wieczorem, siedząc przy ognisku nasłuchałem się opowieści studentów o różnych diagnozach, czy sekcjach zwłok. I jakby mi się coś w głowie otworzyło. Byłem wówczas w gimnazjum, a znając moją porywczość charakteru myślałem, że jeszcze wiele razu zmienię moją decyzję. Ale tak się nie stało. Do teraz jestem wierny medycynie i tak już zostanie. Tego jestem pewien.
- Czy jest jakaś różnica w pana podejściu do młodych, niezbyt znanych zawodników i do już wielkich gwiazd, jak Konrad Bukowiecki czy Ewa Swoboda?
- Nie ma żadnej różnicy. W medycynie nie ma pacjentów lepszych czy gorszych. Każdemu trzeba pomóc tak samo, wykorzystując swoją najlepszą wiedzę i umiejętności. To dziedzina nauki, która cały czas ewoluuje, cały czas człowiek musi się uczyć, żeby nie zostać w tyle. To duże obciążenie psychiczne, ale wszystko to rekompensuje fakt, że potem można komuś pomóc.
- Cały czas śledzi pan, co dzieje się w zawodach tyczkarskich?
- Staram się, jeśli tylko mi czas na to pozwala. Wiem o co teraz zapyta pan: jak pójdzie Pawłowi Wojciechowskiemu w Rio de Janeiro...
- Jak pójdzie pana koledze Pawłowi Wojciechowskiemu na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro po nieudanym występie na mistrzostwach Europy w Amsterdamie?
- Znając nieobliczalność Pawła, wszystko może się zdarzyć. Nawet złoty medal, jak w Daegu. Nie przejmowałbym się zbytnio mistrzostwami Europy, bo każdemu może się konkurs nie udać.
- Nawet rekordziście świata Renaud Leviilenie, który z Amsterdamie nie zaliczył żadnej wysokości...
- Dokładnie tak. Każde zawody mają swoją historię. Są po prostu inne. Paweł jest zawodnikiem doświadczonym, ciągle poprawia technikę, żeby skakać jak najwyżej. Nawet po mistrzostwach Europy wysłałem mu smsa, żeby zupełnie nie przejmował się swoim wynikiem. Jest jeszcze kilka tygodni i na pewno będzie w pełni przygotowany, żeby skakać, jak najwyżej.
- Żeby tylko pogoda dopisała. W mojej ocenie, Paweł Wojciechowski nie radzi sobie z wiatrem.
- Czy ja wiem? Pamiętam, jak w Rio byliśmy na igrzyskach wojskowych. Cały czas ładna pogoda, a w dniu finałów spadł taki deszcz, który znaliśmy tylko z filmów. Brazylijczycy zupełnie nie byli na to przygotowani. Wszyscy brodziliśmy na rozbiegu w wodzie, przeszkadzał nam wiatr, a Wojciechowski skoczył po złoto. Innym razem na jakiś zawodach był prawie huragan, wszystkim to przeszkadzało, a Lavillenie skakał tak, jakby było bezwietrzenie. Tak jak powiedziałem, zawody zawodom nierówne. Uważam, że tej chwili jest trzech kandydatów do medali: Lavillenie, Kanadyjczyk Shawn Barber i Amerykanin Sam Kendricks. Potem jest grupa zawodników, którzy mogą to wszystko rozbić w puch: wszyscy Polacy, czy Brazyliczyk Thiago da Silva. Ale tyczka jest tak nieobliczalna, że wszystko może się zdarzyć. Ja wierzę w Pawła.
- Pana małżonka Anna Jagaciak-Michalska jest najlepszą w Polsce trójskoczkinią. Na mistrzostwach Europy w Amsterdamie zajęła czwarte miejsce z bardzo dobrym wynikiem 14,40. Pewnie mocno zaciskał pan kciuki?
- No pewnie, że tak. Po tym konkursie mówią o nas, że jesteśmy małżeństwem czwartych miejsc (śmiech).
- Czy zareagowała podobnie jak pan w Daegu ogromnym wkurzeniem? Do brązowego medalu zabrakło jej siedmiu centymetrów. To tylko, ale również aż...
- Wręcz przeciwnie. Jest bardzo szczęśliwa. Rekord życiowy, minimum na Rio i czwarte miejsce w Europie dają jej tak pozytywnego kopa, że nie wiem, co będzie na igrzyskach (śmiech). To bardzo dobrze, ja również cieszę się z tego sukcesu.
- Jesteście sportowym małżeństwem, czy w domu dyskusje toczą się tylko wokół sportu?
- W ogóle nie toczą się wokół sportu. Chcemy od tego odpocząć. Oczywiście, zdarza się, że nieraz o czymś związanym ze sportem rozmawiamy, ale to nie dominuje w naszym domu. Chyba, że jest jakiś problem to musimy to przedyskutować. Ale na szczęście to są rzadkości. Oby tak dalej.