Łukasz Fabiański - bohater nie chce, by było o nim głośno [zdjęcia]
Długo był pierwszym bramkarzem reprezentacji, ale miejsce stracił tuż przed Euro. W zasadzie nie wiadomo dlaczego. Jeśli jest sprawiedliwość na tym świecie, to Łukasz Fabiański, po meczu ze Szwajcarią, właśnie jej doświadczył.
Fabiański już się nie zmieni. - Ja bohaterem? Nigdy! Na jego nastawienie nie są w stanie wpłynąć nawet dobiegające zewsząd pochwały - że stanął na wysokości zadania, że powstrzymał helwecką husarię, że - mówiąc wprost - utrzymał zespół przy życiu, gdy było to najbardziej potrzebne. Jeśli ktokolwiek liczył na to, że po spotkaniu ze Szwajcarią bramkarz Swansea pokaże odrobinę szaleństwa i wyjdzie z utartych kolein, do których dawno temu go wrzucono, to musi się przyzwyczaić, że tak już nie będzie. Łukasz nawet w dniach chwały pozostanie sobą.
Gdy po sobotnim spotkaniu padło pytanie, czy po jego znakomitych interwencjach sądzi, że jest na tym Euro jednym z najlepszych bramkarzy, Fabiański tylko się roześmiał i równie szybko zaprotestował: - Nie przesadzajmy. Nigdy nie patrzę w ten sposób na mecz. Najważniejsza jest drużyna.
Koniec kropka. Zawsze z boku, na drugim planie, bez parcia na szkło.
Skoro więc sam Fabiański nie chce, zróbmy to za niego. To on wyjął z okienka idealne uderzenie Rodrigueza z rzutu wolnego, wygrał sytuację sam na sam z Derdiyokiem w dogrywce, zachował zimną krew, gdy szwajcarscy kibice prowokowali go niemożebnie na wszelkie sposoby albo rzucali w niego czym popadnie. To on wreszcie znakomitym wyrzutem pokazał, jak bramkarz może być pierwszym atakującym. Do piłki dopadł rozpędzony Grosicki, a Kuba Błaszczykowski tylko dopełnił formalności. Tak padła bramka dla Polski. Fabiański nie widzi w tym jednak swojej wielkiej zasługi. - Cieszę się, że Kamil umiejętnie uwolnił się na czystą pozycję. Analizując wcześniej przeciwników wiedzieliśmy, że taka sytuacja jest możliwa, miałem świadomość, że jest to dla nas szansa, aby ich skontrować. Fajnie, że mogłem pomóc drużynie - mówił polski bramkarz z tradycyjną angielską flegmą, do której przez ostatnie lata zdążył nas już przyzwyczaić.
Nikt już mu nie wytknie, że nie zagrał w kadrze wielkiego meczu
Jeśli na coś zwracał uwagę, to bardziej na to, że… nie udało mu się obronić żadnego karnego. - Nie mogłem wyczuć właściwej strony, gdzie leciała piłka, ale na szczęście koledzy stanęli na wysokości zadania i każdy z nich wykorzystał jedenastkę. Przed meczem analizowaliśmy, kto może strzelać. Wniosek wyciągam taki, że muszę nad tym elementem jeszcze trochę popracować, więcej cierpliwości, żeby dłużej wyczekać rywala i dać sobie więcej szans na skuteczną interwencję.
Skromność godna uwagi.
Widać było jednak, że wewnętrznie się cieszy. Wrócił przecież na miejsce, które było mu od dawna przeznaczone i nagle zabrane tuż przed rozpoczęciem turnieju. Dlaczego? Do końca nie wiadomo. Łukasz nigdy tego nie powie, że spadek w reprezentacyjnej hierarchii bardzo go zabolał, ale dało się wyczuć, że chodzi skwaszony, że nie rozumie do końca decyzji selekcjonera, choć przyjmuje ją bez dyskusji. Taki ma styl. Do Francji przyjechał z nastawieniem, że musi jeszcze ciężej pracować, żeby być przygotowanym. W razie czego. W w spotkaniu ze Szwajcarią wreszcie dostał nagrodę za tę cierpliwość, ale także coś więcej - punkt odniesienia w reprezentacyjnej karierze. Dotychczas bronił bardzo poprawnie, ale nie było jeszcze meczu, po którym jego interwencje moglibyśmy zapamiętać na lata. Takiego, jak choćby Wojciech Szczęsny rozegrał przeciwko Niemcom w październiku 2014 roku (2:0).
Chyba że za wyjątkowe osiągniecie uznamy obronę karnego w meczu z San Marino w 2008 roku, dzięki czemu uniknęliśmy wstydu, bo Polacy byliby jedynym zespołem, któremu amatorzy strzeliliby gola w eliminacjach do mundialu 2010. Teraz, po Szwajcarii, nie ma już żadnych wątpliwości - „Fabianowi” nikt nie może wytknąć, że nie zagrał w kadrze wielkiego meczu.
Różne były losy bramkarza Swansea, a wcześniej Arsenalu w reprezentacji Polski. W kadrze zadebiutował przed dziesięcioma laty, ale zawsze coś go omijało, a jeśli nawet znalazł się na wielkim turnieju, to w roli obserwatora, a nie bohatera wydarzeń. Na mundial do Niemiec pojechał, choć spędził cały turniej na ławce rezerwowych. Fabiański był młody, dopiero się uczył, a swoje najlepsze lata w drużynie narodowej przeżywał Artur Boruc. Nie było szans, aby zająć jego miejsce. Dwa lata później, na Euro w Austrii i Szwajcarii też przegrał z nim rywalizację. Największego pecha miał jednak przed mistrzostwami Europy we własnym kraju. Z Euro 2012 wykluczyła go kontuzja.
Szczęście w kadrze zaczęło mu sprzyjać dopiero od wiosny 2015 roku. Wcześniejsza zmiana otoczenia, z londyńskiego Arsenalu na walijską Swansea, okazała się zbawienna także dla jego kariery reprezentacyjnej. Fabiański, który w kadrze najbliżej trzyma się Kuby Błaszczykowskiego i Łukasza Piszczka, zastąpił Szczęsnego w marcu poprzedniego roku w spotkaniu z Irlandią w Dublinie. Zastąpił i został.
- Dzięki występom w Swensea Łukasz bardzo się rozwinął, jest pewny swoich interwencji. Dojrzewał długo, ale wreszcie dojrzał, aby zostać pierwszym bramkarzem kadry. Pokazał to w Dublinie - mówił wtedy Dariusz Dziekanowski, były reprezentant Polski, a dzisiaj ekspert telewizyjny.
Bronił udanie do końca eliminacji, nie popełnił żadnego błędu, który możnaby mu wytykać latami. Nawet we Frankfurcie przeciwko Niemcom, mimo że straciliśmy wówczas trzy gole, nikt nie mógł mieć do niego pretensji. Prezentował w bramce spokój, swój znak firmowy, ale przede wszystkim walory czysto piłkarskie.
Byli specjaliści na tej pozycji i trenerzy nie mieli wątpliwości, kto z naszych bramkarzy - a pod tym względem mamy od lat wyjątkowe bogactwo - góruje nad konkurentami w poszczególnych elementach, np. w grze nogami. Na łamach „Przeglądu Sportowego” Jan Tomaszewski mówił, że Fabiański daje obrońcom pewność i mają do niego zaufanie, Józef Młynarczyk - że piłka mu nie przeszkadza, a Paweł Primel - że broni z gracją i lekkością.
Czy może być lepsze określenie na klasę Fabiańskiego ze strony fachowców? A mimo to trzeba zauważyć, że w ciągu dziesięcioletniej już kariery reprezentacyjnej Fabiański stawał w bramce zaledwie 33 razy. Niewiele. Czy znakomity mecz ze Szwajcarią da mu miejsce na dłużej?
Nie byłoby dzisiejszego Fabiańskiego, gdyby nie fizjoterapeuci Ben Ashworth i Declan Lynch, których polski bramkarz spotkał w Arsenalu w 2012 roku. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że to dzięki nim narodził się na nowo, stał się jeszcze lepszym zawodnikiem i zrozumiał, że musi więcej pracować nad sobą i nad swoim podejściem do otoczenia. Wcześniej nie zawsze tak było, o czym najlepiej świadczyła kontuzja barku, której nabawił się w 2011 roku. Bardzo bolesna, po której długo musiał wracać do zdrowia.
Kręta droga w klubach, polskich i angielskich
Jego kariera klubowa też była zresztą najeżona niespodziankami. Pobyt w Lechu Poznań, do którego trafił w 2004 roku można określić jednym słowem - rozczarowanie. Poznaniacy nie odgrywali pierwszoplanowej roli w polskiej lidze, jedyne trofeum, które wywalczyli to Puchar Polski.
Dla Łukasza zaczęły się wyjazdy na testy do angielskich klubów. Był w Southampton, Boltonie, również Arsenalu, ale wówczas jeszcze bez konkretów.
W Legii było zdecydowanie lepiej. W bramce warszawian stanął, gdy Artur Boruc wyjechał do szkockiego Celtiku. Kibice mogli obawiać się o formę oraz umiejętności Fabiańskiego. Nie był przecież bardzo doświadczony, miał tylko 20 lat. Z czasem okazało się jednak, że pozostawił po sobie pozytywne wrażenie, udanie zastępując Boruca.
W sezonie 2005-06 zaliczył wszystkie mecze swojej ekipy, został mistrzem Polski, a nawet otrzymał piłkarskiego Oscara w kategorii najlepszy bramkarz. Podobnie jak rok później.
Wtedy zostały odkurzone kontakty z Arsenalem. Nadeszła dobra oferta liczona w milionach euro - konkretnie 4,35 mln. Nie można było jej odrzucić. Debiutancki sezon w Londynie nie był jednak rewelacyjny, trzy występy w lidze, pięć w Pucharze.
Kolejne lata były jak sinusoida - raz na powierzchnię wypływał Fabiański, innym razem Arsene Wenger bardziej stawiał na Szczęsnego. Rywalizacja z klubu siłą rzeczy musiała przenosić się na reprezentację. Do tego dochodziły kontuzje.
Męską decyzję podjął w 2014 roku. - Chcę być pierwszym bramkarzem w swoim klubie i reprezentacji Polski. Odchodzę - mówił wtedy Fabiański o dalszej karierze w Arsenalu. Wiedział, że stałego miejsca tam nie zdobędzie. Ale co ciekawe, opuszczał Londyn - gdzie poza boiskiem przypadły mu do gustu musicale - po kilku dobrych meczach, w których… bronił rzuty karne. Tak stało się choćby w Lidze Mistrzów w spotkaniu z Bayernem, gdzie nie zdołał go pokonać Thomas Muller oraz w półfinale Pucharu Anglii przeciwko Wigan. W tym ostatnim meczu - dwukrotnie.
Drugie życie otrzymał w Swansea. Nie musiał tak desperacko walczyć o miejsce w składzie, trener zaufał mu bezgranicznie, a Fabiański odpłacił się znakomitą grą.
W debiucie w nowych barwach zatrzymał Manchester United (2:1), ale to był tylko początek udanego pobytu w innym miejscu. W 37 meczach, w których zagrał aż trzynaście razy zachowywał czyste konto. Magazyn „Four Four Two” nie miał wątpliwości - Polak zasłużył na miano najlepszego bramkarza sezonu. Swansea też wyróżniła Fabiańskiego jako najlepszego zawodnika klubu.
Przenosząc się do Swansea, Łukasz podjął jedną z ważniejszych decyzji w życiu, która utorowała mu powrót do kadry. Po cichu, bez fanfar. Tak bardzo w jego stylu.