Ludzie listy pisali, dolary w nie wkładali. A pracownicy poczty - okradali
Za kratki za trafiło ponad 60 pracowników poczty, ale sąd najsurowiej potraktował pasera, który kupował od nich kradzione rzeczy. Mija właśnie 40 lat od niezwykłej afery kryminalnej, której śledczy z Krakowa nadali kryptonim „Ambulans”. Przypomnijmy.
Bieda, puste półki, kartki na wódkę, mięso, cukier i benzynę - to obraz polskiej gospodarki w 1981 roku. W takich warunkach złodziejstwo kwitło. Także w takiej instytucji jak Poczta Polska.
Dzielacz, kierownik i magazynier
Transport paczek i listów odbywał się koleją, w wagonach pocztowych, zwanych ambulansami. Załogę stanowiły trzy osoby: najniżej w hierarchii był tzw. dzielacz, który odbierał przesyłki na stacji początkowej i potem na pośrednich, sortował je i pakował do wózków. Jego robotę nadzorował magazynier, a nad wszystkim czuwał kierownik. Tylko dwaj ostatni ponosili odpowiedzialność służbową i materialną, gdyby przesyłki zostały uszkodzone lub skradzione.
Tak się działo coraz częściej, więc poczta postanowiła reagować. Wprowadziła rotacyjny system pracy ekip z ambulansów, by ukrócić nasilające się przypadki kradzieży paczek i listów - podejrzewano, że robią to niektóre ekipy ambulansów. Na niewiele to się zdało. Tylko w 1982 r. Okręgowy Urząd Przewozów Pocztowych (OUPP) nr 2 z siedzibą na Dworcu Głównym PKP w Krakowie odnotował 3500 postępowań reklamacyjnych w sprawie zaginionych lub uszkodzonych przesyłek.
Złodzieje otwierali paczki i listy i bezczelnie kradli z nich pieniądze oraz kosztowności...
Wpadka w Kielcach
Afera wybuchła przypadkiem 17 października 1983 r. gdy w Kielcach pracownicy poczty zauważyli, iż w ambulansie nr 200 w składzie pociągu relacji Warszawa-Kraków na podłodze leżą rozerwane paczki, brakuje plomb, a ekipa ambulansu ma to w nosie. Pociąg ruszył dalej, ale na stacji docelowej w Krakowie już czekała milicja.
Rewizja wykazała, że ekipa ambulansu ma przy sobie skradzione paczki kawy, herbaty, czekolady i obce waluty. Listy prześwietlali żarówką i okradali je z dolarów, kartek żywnościowych i polskich walut, które ludzie wysyłali do bliskich.
Szybko wyszło na jaw, że takie okradanie ambulansów to codzienność. W krakowskiej komendzie wojewódzkiej milicji i w prokuraturze powołano grupę śledczą i rozpoczęto sprawę, której nadano kryptonim „Ambulans”. Już po kilku tygodniach za kratkami było 60 pracowników urzędu pocztowego, który obsługiwał całą południową Polskę , spod Wawelu transportując ambulansami paczki i listy do Szczecina, Wrocławia, Warszawy, Zakopanego, Przemyśla czy Krynicy.
Afera gospodarcza była gigantyczna, zarzuty postawiono ponad 100 osobom, ale większy szok śledczy przeżyli, gdy dotarli do pasera, który skupował od złodziei kradzione dobra.
Majątek pasera
Franciszek Ś. zajmował nieduże mieszkanko przy ul. Chodkiewicza, kwadrans drogi od Dworca Głównego PKP. Na 30 mkw. pomieścił setki kradzionych „fantów”. Ubrania, jedzenie, przeterminowane szynki, kożuchy. Pod grubą na półtora metra warstwą rzeczy znalazł się nawet zdechły kot.
Spisywanie przedmiotów zajęło cztery dni, ich wartość oszacowano na 3 mln zł. Gigantyczna kwota jak na tamte lata. Część przedmiotów Franciszek Ś. magazynował na strychu, w piwnicy i u sąsiada. Twierdził, że niektóre to własność żony, która wyjechała kilka lat wcześniej oraz Marka S., ściganego listami gończymi.
W tym samym budynku mieszkał też jeden ze złodziei Edmund K., kierownik ambulansu pocztowego. U niego odbywały się libacje po kolejnej udanej kradzieży, potem ekipa szła do Franciszka Ś., gdzie dzielono i wyceniano łupy.
Z ustaleń wynikało, że poszczególne załogi ambulansów okradały je bez skrupułów, czasem zgadzały się, by ktoś „z doskoku” wchodził do środka, dokonywał kradzieży i znikał z łupem. Po sprzedaży towaru dzielił się z „uprzejmą” załogą ambulansu. Bywało i tak, że wspólnik „z doskoku” wysiadał z towarem przed stacją docelową, np. przed Warszawą, dojeżdżał taksówką na Dworzec Centralny, ukrywał w skrytce towar, który potem odbierała ekipa z ambulansu. Kosztowności potem sprzedawali na bazarze Różyckiego.
W drodze do Krynicy z ambulansu ukradli 160 płyt długogrających, 8 egzemplarzy Pana Tadeusza i 102 dolary. W żargonie złodzieje mówili, że „szyją hanowery”, czyli okradają paczki z zagranicy lub inne wartościowe przesyłki.
W czasach niedoborów brali wszystko, co miało wartość. Raz ich łupem padło pięć tysięcy żyletek i kilkadziesiąt egzemplarzy encyklopedii PWN. Innym razem - rajstopy, kawa, czekolada. Niektóre towary sami konsumowali, inne szły na czarny rynek.
Pazerny Franciszek Ś. deklarował, że wszystko i zawsze weźmie od złodziei i sprzeda towar. Sam też brał udział w dziewięciu kradzieżach, na miejscu w ambulansach przeglądał paczki i wybierał towary. Rekordzista Jerzy K. uczestniczył w 51 takich przestępstwach. Z Edmundem K. tworzył zgrany duet, ale skala złodziejstwa była znacznie większa - dlatego śledczy podzielili ponad 100 podejrzanych na kilka grup.
Wyroki skazujące
W głównym procesie na ławie oskarżonych zasiadło 11 osób. Było tam trzech paserów z Franciszkiem Ś. na czele. Odpowiadał on też za udział w zagarnięciu mienia z ambulansów; Sąd Wojewódzki w Krakowie potraktował go najsurowiej i skazał go na 12 lat pozbawienia wolności. Jerzy K. i Edmund K. dostali po 10 lat. Pierwszy z nich skradł towary wycenione na 1,9 mln zł. Pozostali oskarżeni usłyszeli wyroki po od trzech do ośmiu lat więzienia, sześciu czekała konfiskata mienia w całości, inni dostali zakazy zajmowania stanowisk związanych z odpowiedzialnością finansową.
Zdaniem sądu, najbardziej naganna była rola pasera Franciszka Ś. Sprzedał on kradzione rzeczy warte 862 tysięcy złotych i zachęcał innych do przestępczego procederu. Okolicznością obciążającą był fakt karalności. Działał bez skrupułów, był chytry i bezkarny.
Jego postawa przed sądem świadczyła o zupełnej demoralizacji. Nie miał skruchy, wstydu i poczucia winy
- pisał sąd w uzasadnieniu wyroku.
Dodał, że w działaniu oskarżonych jest wysoki stopień szkodliwości, bo wykorzystali pocztę, z której działalnością związane jest wyjątkowe zaufanie w zakresie solidności w dostarczaniu przesyłek.
- Miało to miejsce w sytuacji szczególnej, gdy do kraju z całego świata przysyłano paczki z pomocą biednym rodzinom i rencistom, z czego oskarżeni zdawali sobie sprawę - nie krył sąd.
Pracownicy poczty kradli z paczek wszystko. Pieniądze, czekoladę, kawę, żyletki i rajstopy. Nawet encyklopedie PWN
Sprawa trafiła do Sądu Najwyższego, który nieznacznie obniżył kary niektórym oskarżonym. Franciszkowi Ś. - do 10 lat odsiadki z uwagi na jego stan zdrowia i wiek, w chwili skazania miał 57 lat.
Niektórzy skorzystali też amnestii, która weszła w życie w 1984 roku. Ich kary zmniejszyły się o połowę.
Potem niektórzy prosili o ułaskawienie Radę Państwa.
Te listy, na marginesie, są znakiem czasu. Andrzej T. opisywał, że do pracy na poczcie skusiły go w 1982 roku większe przydziały kartek na mięso - zamiast dwóch kilogramów mógł dostawać pięć. Ponadto, jak pisał, podjął pracę w ambulansach, bo pociągała go „romantyka podróżowania po Polsce”. Przyznał, że jako dzielacz dał się namówić i przyjął drobne prezenty od kierownika ambulansu i magazyniera, którzy okradali paczki.
Wiem, że stałem się kozłem ofiarnym, przez swoją lekkomyślność
- pisał w listach, ale nie wybłagał skrócenia swojego pięcioletniego wyroku. Pozostali także nie.