Lubuska Wigilia może być jednak bez barszczu i kolęd podczas wieczerzy
Na bukowińskim wigilijnym stole w stanowskim wydaniu rzekomo obowiązkowego barszczu nie uświadczysz. Jego miejsce zajmuje tutaj zupa z grochu i grzybów. Do tego pokrojony grubo makaron, czyli rezaniec. Przy wieczerzy śpiewamy kolędy? Nic podobnego. Zastrzeżone są dla kościoła. W domach królują znacznie swobodniejsze pastorałki.
Mięso jest już dozwolone?
Jeszcze niedawno nie było dyskusji - w wigilię jemy tylko ryby takie jak karp czy śledź, a na wędliny przychodzi czas dopiero w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. W 2003 roku polscy biskupi wystosowali do wiernych list pasterski, który odczytano w kościołach. Głosi on między innymi: „Zachęcamy (...) do zachowania wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych w wigilię Bożego Narodzenia, ze względu na wyjątkowy charakter tego dnia w Polsce. Przypominamy też, że wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych obowiązuje wszystkich, którzy ukończyli 14 rok życia”. Jest to jednak, jak podkreślają biskupi, jedynie zachęta, a nie nakaz. Jeżeli ktoś zatem zje plasterek szynki w Wigilię, nie będzie musiał się z tego spowiadać.
Wigilijny stół gospodyń z podżagańskiego Stanowa... Cóż my tutaj mamy? A przede wszystkim czego nie mamy. A gdzie jest barszcz?
Jak to możliwe, Wigilia bez barszczu?
- U nas na wigilijnym stole barszczu nie było - tłumaczy spokojnie Genowefa Chabiniak, liderka miejscowego zespołu folklorystycznego. Panie za stołem w swojej klubowej chacie zasiadły w przepięknych białych, haftowanych koszulach, z mnóstwem czerwonych elementów, w kwieciastych spódnicach, odświętną kokardą. Słowem elegancja i święta w bukowińskim stylu.
Przed nami pojawia się zupa o dziwnym, zielono-brązowym kolorze. Oto połączenie zupy grzybowej i grochowej ze wspaniałymi rezańcami. Rezańce to po prostu własnej roboty bardzo grubo krojony makaron. Jednak na samym początku wieczerzy podawano pszeniczkę. To odpowiednik znanej nam doskonale kutii.
- Od tego zaczynano też przygotowania do Wigilii - dodaje Helena Irska. - Bowiem kiedyś najpierw pszenicę się pichało. Czyli rozsypywało na blacie stołu, przebierało, a potem pichało. Później czekało ją jeszcze wywioł, należało na wietrze oddzielić ziarno od plew. Składniki były jak najbardziej tradycyjne, żadnych nowoczesnych wynalazków w rodzaju mandarynek czy chałwy. Tylko pszenica, mak, miód, orzechy, ewentualnie rodzynki.
- Zaraz, zaraz, ale ja pamiętam, że u nas, u babci w Miodnicy, Wigilię zaczynano od śledzia - dodaje Katarzyna Buganik. Inne panie przyjęły tę informację jako pewną egzotykę.
Okazuje się, że na bukowińskim stole ryby zajmowały poczesne miejsce, ale karp nie był wcale obowiązkowy.
W grę, a raczej w menu, wchodziła każda ryba słodkowodna. I jak podkreślają panie ze Stanowa bez żadnych fanaberii, czysta ryba, smażona. Równie ważny był śledź. Równie prosty filet, ewentualnie z mleczem. Ryba to przecież symbol chrztu i pokarmu chrześcijan. Ryba wcześniej niż krzyż została uznana za symbol chrześcijaństwa.
Dalej na stole znajdziemy postne gołąbki, żadnego mięsa, tylko kapusta, kasza, olej i cebula. A tutaj bób z cebulą i czosnkiem, dalej pierogi z kapustą i grzybami. Sekret zresztą tkwił w licznych szczegółach. Na przykład bób musiał być suszony... - Wszystko, co było na naszym wigilijnym stole, pochodziło z lasu i pola - dodaje Dorota Irska. - Mamy zatem bardzo dużo kapusty, roślin strączkowych, grzybów. Z myślą o dzieciach przygotowywano nieco pierogów z jabłkami i cynamonem. Grzyby są ciężkostrawne...
Bo i strona praktyczna była ważniejsza od tej symbolicznej. Tam nikt nie myślał jak obecni etnografowie, że grzyby to ucieleśnienie darów ziemi, kapusta - życiodajnej siły, orzechy płodności, a mak przynosi dostatek.
Na próżno szukamy chleba
Na bukowińskim stole króluje płacinta (placenta), czyli charakterystyczna pszenna bułka, której nie można kroić nożem. Przełamuje się ją w dłoniach. Jak przekonuje pani Magdalena, która jako jedyna z tego grona pamieta, jak to rzeczywiście na Bukowinie było, płacint powinno być 12. I to jedyny raz, gdy ta symboliczna liczba się pojawia. - Nie spotkaliśmy się z tym, aby ktoś liczył potrawy na stole - dodaje pani Genowefa. - Ważne było, aby znalazły się określone potrawy.
W dzbankach jest suszenica, czyli przepyszny kompot z suszu - śliwek, jabłek, gruszek. Susz jest zresztą specjalnie przygotowywany, suszony w dymie i dzieci nawet mówiły, że to kompot nie z owoców, ale z... dymu. Miał jednak charakterystyczny smak.
Ziemniaki muszą odpocząć
Na tym stole próżno szukać ziemniaków, nawet w postaci sałatki. Zgodnie z przypowieścią Pan Bóg postanowił w święta dać odpocząć tej podstawie codziennego menu. Pytaniem o wędliny panie ze Stanowa są wręcz zaskoczone. Tak, wiedzą, że jest to już dopuszczalne, ale nie na ich stołach. - To nie jest nawet rzecz religii, ale tradycji - dodaje Stefania Irska-Drozdek. - Niech ta wigilijna kolacja będzie wyjątkowa, inna od wszystkich. U nas także w wigilijnym dniu, do kolacji, przestrzega się ścisłego postu.
Ciasta to pączki, pierniczki, ciasteczka i strudle z jabłkiem i makiem. I jeszcze jedno zaskoczenie na stole. Obok siebie, na honorowym miejscu, leżą dorodne główki czosnku i cebuli. Czosnek to symbol zdrowia, cebula dostatku. Ta druga ma też znaczenie... magiczne.
- Oddzielamy 12 piórek cebuli i kładziemy je na parapecie - opisuje pani Stefania. - Każdy symbolizuje jeden miesiąc. Gdy pojawia się w którymś sok, oznacza to, że miesiąc ten będzie bogaty w opady.
Wigilia obfituje zresztą w symbole i rytuały. Zaczyna się już rankiem. Wszyscy zwracają uwagę na osobę, która przekroczy próg domu. Jeśli to mężczyzna, przynosi szczęście, jeśli kobieta, wręcz przeciwnie.
- Ja mam pecha, gdyż zawsze jako pierwsza przychodzi do mnie wścibska sąsiadka - dodaje Dorota Irska.
- Więcej już nie przyjdę - odpowiada Stefania Irska-Drozdek, udając urażoną.
- To oczywiście żart, mój mąż ma na imię Adam i stąd ta poranna wizyta z kwiatami - tłumaczy pani Dorota. - I na szczęście pecha nam nie przynosi.
Oczywiście izba, w której się wieczerza ustrojona jest gałązkami jodły. Ba, znajdują się one także w pomieszczeniach zwierząt - w kurniku, oborze, chlewie. Tradycyjne ozdoby są skromne, jabłka, orzechy, cukierki.
- Jedną z najważniejszych zasad wigilijnej kolacji było to, że wszystko musiało być świeże - tłumaczy pani Magdalena. - Stąd większość dań robiono w wigilijny dzień. Wówczas trzeba było zająć czymś dzieci i dlatego strojenie choinki zawsze odbywało się dopiero w dniu Wigilii.
- To było też podyktowane względami... bezpieczeństwa - dorzuca Czesława Chabiniak. - Gdyby smakołyki dłużej wisiały na choince, zapewne do Wigilii by nie dotrwały.
I jeszcze puste nakrycie i miejsce przy stole dla nieoczekiwanego gościa.
- Pamiętam, że w roku, gdy zmarł mój teść, zresztą krótko przed Wigilią, to miejsce było wyraźnie przeznaczone dla niego, jakby brał udział w wigilijnej wieczerzy. To było bardzo symboliczne.
Porwiesła na drzewa
Wieczerza rozpoczyna się od modlitwy gospodarza. Czasem czytane są przygotowane wcześniej ustępy Pisma Świętego. Potem oczywiście opłatek. Opłatkiem „częstowano” też zwierzęta, czasem zamiast tego były symboliczne okruszki z wieczerzy. Stół nakryty odświętnie, zazwyczaj na biało, do tego świeczki. Było też oczywiście siano pod obrusem, ale jeszcze częściej siano i słoma leżały pod stołem, na pamiątkę stajenki.
- Potem wykorzystywano je do robienia tzw. porwieseł, czyli osłon na drzewka owocowe - przypomina sobie pani Dorota. - Kiedyś zobaczyłam sad poowijany słomą i nie mogłam zrozumieć o co chodzi. Dzięki porwiesłom jabłonie i śliwy miały lepiej rodzić.
Podczas bukowińskiej wigilijnej wieczerzy nie usłyszymy kolęd, co może być nieco szokujące. „Wśród nocnej ciszy” i „Lulajże Jezuniu” można śpiewać jedynie w kościele. W domu intonuje się tylko lżejsze, mniej nasycone religijnymi treściami, czasem wręcz frywolne pastorałki. Dla Bukowińczyków to święto rodzinne, ale także sąsiedzkie. Wedle tradycji tak naprawdę Wigilię świętowało się w trzech domach.
- Jak mówiono wówczas, w dwóch pierwszych domach świętujący się najedli, w trzecim tylko nabrudzili - żartuje pani Genowefa. Tam, na Bukowinie, bardzo często zapraszano ludzi innego wyznania, później Polaków zapraszali na swoje święta sąsiedzi innej wiary. Jak podkreślają stanowianki, tam ludzie naprawdę się szanowali.
Dzieci w tym czasie wędrowały od domu do domu z połażniczką, niewielką choinką, deklamując tradycyjne, okazjonalne wierszyki i składając domownikom życzenia.
Alkohol? Podczas wigilii wykluczony. Można sięgnąć po procenty dopiero po pasterce. Jak żartują panie ze Stanowa, i tak wielbiciele trunków mają szczęście, gdyż w ich wsi pasterka jest o godz. 22.00, a w takiej Karczówce to nawet o 20.00.
Hej kolinda, kolinda!
Koniec pasterki to także hasło do rozpoczęcia kolindy, czyli wędrówki po domach. Jak mówi bukowiński żart, jak niektórzy po kolindzie ruszali po pasterce, wracali dopiero na Trzech Króli. Jednak w kolindzie także obowiązywały pewne reguły, chociaż klucz wyboru „lokalu” opierał się na „szarpaniu za rękawy”, czyli sąsiad ciągnął sąsiada do swojego domu. Wcześniej trzeba było opanować słowa obowiązujących w danym „sezonie” pastorałek. Młodsze z pań wspominają przedświąteczny czas, gdy ojciec wkraczał do pokoju, wyłączał telewizor i kazał uczyć się pastorałek. Jednak o ile pierwszy dzień świąt był domeną panów, o tyle w drugi dzień po kolindzie ruszały panie, a mężowie zostawali w domu, aby pilnować dzieci.
- Powiedzmy sobie szczerze, że po tym męskim obchodzie wsi to raczej dzieci musiały opiekować się ojcami - dorzuca pani Katarzyna.
Święta są takie... odświętne
Święta, święta i po świętach? Jak twierdzą panie ze Stanowa, robią wszystko, aby ta tradycja nie zginęła i żeby nie była tylko od święta. W tej wsi było tradycję łatwiej zachować, gdyż tuż po II wojnie światowej 95 proc. mieszkańców stanowili właśnie przybysze z rumuńsko-ukraińskiego pogranicza, z Durawca, Baniłowa. Słowem, z Bukowiny. Raptem trzy rodziny były „inne”. I mimo że nazywano ich Rumunami, Cyganami, oni przez cały czas byli dumni z pochodzenia, z krainy tolerancji, nazywanej często drugą Szwajcarią. I z tego, że byli bukowińskimi Polakami.
Koniec pasterki to także hasło do rozpoczęcia kolindy, czyli wędrówki po domach. Jak mówi bukowiński żart, jak niektórzy po kolindzie ruszali po pasterce, wracali dopiero na Trzech Króli.
- Dlatego w naszych zwyczajach pobrzmiewa echo tradycji ukraińskiej, niemieckiej, żydowskiej, rumuńskiej - nie bez dumy dodaje pani Dorota.
A liderka zespołu Genowefa Chabiniak przyznaje, że w bukowińską tradycję i miłość do Bukowiny się „wżeniła”.
- Owszem pamiętam, że na Kielecczyźnie, gdzie spędziłam dzieciństwo, wigilia wyglądała inaczej, że do kompotu z suszu wrzucało się makaron i była zupa owocowa, pamiętam opłatek leżący na zawiniętym w obrusik sianku i wreszcie ojca wychodzącego na pole ze snopkiem wigilijnej słomy i śpiewającego „Oset, oset, przysłał mnie tutaj św. Szczepan, abyś sobie poszedł” - wymienia pani Czesława. - Z kolei mama przyniosła z sobą zwyczaje z Kresów, z okolic Stryja. Jednak te bukowińskie tradycje mnie oczarowały. Może dlatego, że Bukowińczycy tak wiele przeszli, a ich poczucie przynależności do grupy jest tak silne, nadal żywe i pielęgnowane przez kolejne pokolenia. U nich, przepraszam, u nas, święta są takie... odświętne.
Nie ma znaczenia, ile potraw stoi na bukowińskim wigilijnym stole. Muszą być jednak sporządzone z tego, co rodzą pole i las
Wieczni tułacze...
Często Bukowińczyków nazywa się góralami czadeckimi. Skąd to zamieszanie? Górale czadeccy przybyli w okolice Suczawy i Czerniowiec, czyli na Bukowinę, w XIX wieku, z okolic Czadcy, Skalitego, Czarnego, Świerczynowca... Słowem z terenów dzisiejszej Słowacji. Byli Słowakami? Nic podobnego. W wieku XVI i XVII na pogranicze śląsko-słowackie masowo uciekali ze Śląska, Żywiecczyzny, Małopolski chłopi, z których wyciskano ostatnie soki podatkami. W górskim okręgu czadeckim miejscowi magnaci ofiarowali nie tylko schronienie uciekinierom, ale także ulgi podatkowe. Skala zjawiska była tak duża, że już na początku XIX wieku doszło do przeludnienia także tutaj i co aktywniejsi górale zaczęli rozglądać się za nowym miejscem do życia. Padło na Bukowinę... Tam Polacy stworzyli jednorodne skupiska. Po 1945 roku ruszyli na tzw. ziemie odzyskane. a ą
12 potraw Jedną z tradycji związanych ze świętami Bożego Narodzenia jest przyrządzanie dwunastu potraw wigilijnych. Mają one symbolizować dwunastu apostołów, którzy zasiedli z Jezusem do ostatniej wieczerzy. Z licznych podań wynika, że niegdyś przygotowywano nieparzystą liczbę potraw np.: jedenaście na dworach magnackich, a dziewięć u szlachty. Wierzono bowiem, że liczby nieparzyste przynoszą szczęście. Ilości te także nie były przypadkowe, ponieważ symbolizowały siedem dni tygodnia i dziewięć chórów anielskich. Na wieczerzę składającą się z dwunastu potraw mogli sobie pozwolić tylko najzamożniejsi.