Lubię pracować z młodymi reżyserami, bo nie mają dla mnie „szacunku”
Dorota Kolak: - W życiu prywatnym jestem dość przewidywalna. Moje życie jest zwyczajne do bólu. W aktorstwie znalazła ujście druga strona mojej osobowości
- Aktorki w Pani wieku już się zawodowo zwijają. A Pani pięknie się rozwija. Ktoś nawet użył porównania do Meryl Streep.
- To porównanie bardzo mi schlebia, ale jest mocno na wyrost. Mam skromny dorobek filmowy, ponieważ w filmach zaczęłam grać po... pięćdziesiątce. Dopiero wtedy otworzyły się przede mną filmowe drzwi i mój kapitał zawodowy zaczął przynosić owoce.
- Na wizytówce mogłaby Pani napisać: Dorota Kolak, specjalistka od scen trudnych i odważnych. W filmie „Zjednoczone stany miłości” jest taka scena...
- Wiem, nie możemy jednak o niej opowiadać, żeby nie zdradzić fabuły. A czy ta scena jest odważna? Ta scena była już zapisana w scenariuszu. I od początku wiedziałam, że jeśli przyjmę rolę Renaty, to także z tą sceną. Bo ona wiele mówi o kobiecym wyzwoleniu, które jest ważnym elementem w budowaniu tej postaci. Po przeczytaniu scenariusza przekalkulowałam sobie w głowie, czy mi się to opłaca. I uznałam, że tak. Bo to, co mam do zagrania wcześniej, warte jest tego. I tyle.
- Pani nie boi się ról, które obnażają nie tylko duszę, ale także ciało.
- Nie czuję się komfortowo, kiedy muszę się z tego tłumaczyć. Przecież w malarstwie nagość jest czymś naturalnym. Dlaczego ma być wykluczona w filmie czy teatrze, jeśli jest ważna dla ekspresji postaci? Ciało to mój kostium. Ktoś nawet ładnie powiedział, że to pewien rodzaj ofiarowania, otworzenia się, że wtedy jestem bezbronna. I w tych kategoriach chciałabym traktować używanie ciała na scenie czy przed kamerą.
- Gdzie łatwiej ten kostium, jakim jest ciało, pokazać, w teatrze czy w filmie?
- W teatrze musimy to robić co wieczór, tak długo, jak sztuka jest grana. I ta powtarzalność przełamywania co wieczór wstydu, chociaż wstyd to nie do końca odpowiednie słowo, jednak kosztuje. W kinie robi się to raz, kiedy scena jest nagrywana. Ale za to wszystko jest powiększone, bo na ogromnym ekranie. Jedna i druga sytuacja nie jest łatwa.
- Do nagości młodych jesteśmy w kinie przyzwyczajeni, ale osób dojrzałych - już mniej.
- Jeśli pokazanie ciała jest ważne dla roli, to co za różnica, czy pokazuje je dwudziestoletnia czy sześćdziesięcioletnia kobieta? Buntuję się przeciwko kultowi młodości. Widzimy zresztą wiele aktorek uprawiających ten kult, ścigających się z czasem i skalpelem. Jest jakiś przymus gonitwy za młodym wyglądem. Nie twierdzę, że upływ czasu mnie cieszy, że nie widzę, jak się starzeję. Że nie cierpię z tego powodu, że nie płaczę. Bo cierpię i czasami płaczę. I robię, co mogę, ale w granicach rozsądku.
- W Pani przypadku jest jeszcze inaczej. Bo reżyserzy często Panią obsadzają w rolach kobiet podstarzałych, zmęczonych życiem, zohydzonych na ekranie. A potem, na premierze, widzimy kobietę atrakcyjną.
- Tak mnie jakoś widzą reżyserzy. A ja mam na to zgodę. Nie boję się tak wyglądać na ekranie. Powiem nawet, że mnie to kręci, kiedy mogę wejść w kompletnie inną skórę. Włożyć na siebie postać zmęczoną, zaniedbaną, cierpiącą. I nie zawsze trzeba przy tym wielkiej charakteryzacji. Często jest tak, że gram, po prostu, gołą twarzą. Ale lubię wkładać w siebie takiego człowieka. Lubię, jak on się we mnie tak rozrasta, panoszy przez chwilę, a potem wyłazi na ciało i twarz.
- W Gdyńskim Centrum Filmowym na pokazie „Zjednoczonych Stanów Miłości” siedziałam tuż za pani mężem Igorem Michalskim i córką Kasią, też aktorką. Co oni powiedzieli o roli?
- Kaśka ma analityczny umysł i moją rolę rozłożyła na czynniki pierwsze. Długo o niej rozmawiałyśmy. Natomiast mąż ciepło się do mnie uśmiechnął i powiedział: - No przecież wiem, że ty potrafisz grać. I tyle tego było.
- Lubi Pani pracować z młodymi reżyserami? Ufa Pani młodości?
- Lubię. Myślę, że oni, proszę to wziąć w cudzysłów, nie mają dla mnie „szacunku” (śmiech). I widzą mnie w takich buntowniczo-obrazoburczych rolach. Nie bywam u nich matronami ani bohaterkami, które niosą matczyne ciepło. Poza tym myślę, że oni patrzą inaczej nie tylko na mnie, ale też na kino. Inaczej opowiadają świat. Ciągną mnie w XXI wiek, rozmawiając ze mną zupełnie innym językiem. Używają skrótu, a ja muszę przez to przestawić się na takie szybsze i kondensacyjne myślenie. Tak, zdecydowanie lubię z nimi pracować. Ale tak naprawdę to najbardziej lubię pracować z tymi reżyserami, którzy z aktorami rozmawiają. Mam to szczęście, że akurat takich spotykam.
- Zawsze ta ostatnia rola jest najważniejsza?
- Zawsze będę pamiętała o roli w filmie „Jestem Twój” Mariusza Grzegorzka. Od niej zaczęło się moje filmowe życie. To Mariusz Grzegorzek mnie dostrzegł, obsadził w filmie i pokazał, że nie jestem tylko aktorką teatralną. Bo wcześniej tak właśnie byłam postrzegana.
- I z takim wizerunkiem aktorki ściśle teatralnej nie czuła Pani frustracji, że kino się nie otwiera? Seriale też szczególnie nie rozpieszczały.
- O nie, w serialach gram od początku. Zaczęło się od „Radia Romans”, a potem co rok pojawiał się jakiś nowy. To było dla mnie ważne, bo mogłam stać przed kamerą i uczyć się jej. Dla mnie doświadczenie serialowe jest nie do przeceniania, choć wiem, że seriale czasem bywają w pogardzie. A co do frustracji? Pewnie, że była. Ja już jestem bardzo dorosła i wiedziałam, że potrafię grać. Ale to nie było na poziomie depresji, tylko raczej złości i pytań: - cholera, dlaczego nie ja?
- No i przyszło kino do Doroty Kolak. A jak przyszło, to już tak, że trudno się z Panią umówić na rozmowę. Bo ciągle w podróży, z planu na plan. Trudno się tak żyje? Czy może to też odmładza?
- Zdecydowanie odmładza. Życie to ruch. Wielu moich kolegów tak jeździ ze swoich miast, które kochają, do Warszawy, w której pracują.
- Ale czy coś nie umyka, jak się tak dużo czasu spędza w kolejowym przedziale?
- Nie, dlatego że to przemieszczanie się na plan przyszło w takim momencie, kiedy moje dziecko jest samodzielne i ma własne życie, a mąż ma wiele fascynujących dla niego obowiązków i jest absolutnie spełniony zawodowo.
- Pytałam o ten film najważniejszy. A najtrudniejszy?
- Długo zmagałam się z propozycją zagrania matki w „Miłości”. Nie chciałam tej roli na początku grać. Ale entuzjazm reżysera i jego wiara we mnie spowodowały, że przyjęłam. I to było strasznie trudne dla mnie doświadczenie. Wyobrażenie sobie własnego odchodzenia jest dojmującym doświadczeniem. Trudno też było chwilami na planie „Chce się żyć”. Bo najpierw spotykaliśmy się z rodzicami dzieci niepełnosprawnych. A potem na planie w jednej ze scen udział wzięły niepełnosprawne dzieci. I to było doświadczenie dwubiegunowe. Z jednej strony dojmujące i trudne. Człowiek musiał pilnować, żeby się nie rozkleić. Ale z drugiej strony, jakiś głos podpowiadał, że jak chcesz narzekać na swoje życie, to walnij się w łeb.
- Lżej się grywa w kryminałach. A Pani zagrała w „Prokuratorze” i w „Zbrodni”.
- Ucieszyłam się jak dziecko, kiedy dostałam rolę pani komisarz w „Zbrodni”. Żałuję tylko, że nie mogłam sobie pobiegać na planie z bronią. Ale i tak było to fajne doświadczenie. Ale już w „Prokuratorze” to była całkiem inna zabawa. Bo moja bohaterka, pani prokurator, była z wielką tajemnicą, trochę taki babochłop, i w dodatku zakochany. To było ciekawe.
- Zdarza się Pani odrzucić jakąś rolę?
- Teraz już tak. Czasami kalendarz zawodowy mam tak napięty, że na kolejną propozycję nie ma czasu. Zwłaszcza że mój teatr czeka już na mnie z „Wiśniowym sadem”. Za chwilę zacznę pracę nad rolą marzeń. Ale też zdarza mi się odmówić z innego powodu. Kiedy dostaję kolejną rolę, którą reżyser wyciąga z szuflady z napisem: Dorota Kolak, kobieta ciężko doświadczona (śmiech). Żeby się nie powtarzać, odmawiam.
- Na ekranie kobieta ciężko doświadczona, ale w życiu prywatnym chyba szczęśliwa?
- Dzięki takim filmom jak „Chce się żyć” wiele zrozumiałam i zmieniłam się jako człowiek. Wiem, że w życiu bywają szczęśliwe tylko chwile i ja staram się ich nie przeoczyć, przeżyć je. To się dzieje w różnych momentach, nie tylko wtedy kiedy jestem z moją rodziną czy z moja mamą, ale też w takich momentach jak dziś. Po długim czasie wróciłam właśnie do Gdańska, świeci piękne słońce, idę ulicą i jest pięknie.
- Ludzie rozpoznają...
- I uśmiechają się. Nie mam złych doświadczeń związanych z rozpoznawalnością.
- Dlaczego wybrała Pani aktorstwo?
- Miałam ogromną potrzebę wyrwania się z tego mojego poukładanego wnętrza. Byłam porządną, piątkową uczennicą, dobrze ułożoną, wychowaną i widocznie ta ciemna strona mojej natury potrzebowała ujścia. I rzeczywiście, odkąd jestem w teatrze, opowiadam głównie ciemne, trudne losy człowieka. Widocznie taką miałam potrzebę. A w życiu prywatnym jestem dość przewidywalna i powiedziałabym - banalna. Dom, dziecko, praca, żadnych skandali. Moje życie jest zwyczajne, do bólu zwyczajne. Mieszkam na fajnym osiedlu, chodzę czasami w kapciach po zakupy, kiszę ogórki. I tylko ta moja druga strona osobowości, która potrzebowała ujścia (śmiech).
- Zaczęłyśmy od rozkręcania się i te ostatnie miesiące to dla Pani był naprawdę pracowity czas.
- Skończyłam właśnie pracę nad niewielką rolą. Zagrałam matkę Michaliny Wisłockiej. Chciałam wziąć udział w tym projekcie, żeby się za czymś opowiedzieć. Dlatego przyjęłam ten epizod. Ale zagrałam też w filmie kryminalnym „Konwój”. A tę rolę przyjęłam głównie z powodu pana Janusza Gajosa. Bardzo chciałam się z nim spotkać na planie. I tu się udało. Przyglądać się jego pracy to niezwykle fascynujące. A teraz jestem w trakcie pracy nad filmem „53 wojny”, do którego scenariusz napisała Ewa Bukowska i ona też film reżyseruje. Tu gram z kolei matkę kobiety, której mąż pracuje jako korespondent wojenny w różnych częściach świata. Myślę, że to będzie bardzo ciekawe kino. A w teatrze zagrałam u Krzysztofa Warlikowskiego. Było to zastępstwo za panią Stanisławę Celińską w kultowych „Aniołach w Ameryce”. To był dopiero poziom stresu, ale dałam radę. Dubbingowałam też „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”. Moim głosem mówi Leia. Mogę więc sobie żartować, że zagrałam z Harrisonem Fordem. W międzyczasie udało mi się zrobić habilitację, bo moją drugą pasją jest uczenie.
- Uff... robi wrażenie. To jeszcze o tej wisience na torcie powiedzmy. Za rolę Renaty w „Zjednoczonych Stanach Miłości” dostała Pani nagrodę na festiwalu, który odbył się niedawno w La Valletcie na Malcie.
- Malta, nikt mnie tam w życiu na oczy nie widział, a ja dostałam nagrodę. I to przyznaną, jak mi powiedziano, jednogłośnie. To bardzo cieszy.
Rozmawiała: Ryszarda Wojciechowska