Łowca z nocnego autobusu
26-letni Wojciech W. jeździł po Krakowie i na ofiary wybierał samotnie podróżujące dziewczyny. Za molestowanie seksualne pięciu pasażerek sąd prawomocnie skazał go na pięć lat więzienia.
Wiktoria długo nie mogła uwolnić się od natrętnych myśli o napaści seksualnej, której padła ofiarą około 2 w nocy. Policjantom na gorąco opowiedziała przebieg zajścia. Sprawdzili teren, ale w pobliżu już nikogo nie było. Potem kilka godzin przesłuchiwali ją na komisariacie i poradzili, by rano skorzystała z pomocy psychologicznej. Odprowadzili do domu i życzyli spokojnej nocy.
Wiktoria już nie zmrużyła oka i bez ustanku analizowała przebieg traumatycznych wydarzeń. Po śniadaniu zdecydowała, że uda się po pomoc do znajomego psychologa.
Przypadkowe spotkanie
Wyszła z domu i tuż po godz. 10 wysiadła z autobusu nr 105 przed Galerią Krakowską. Stanęła jak wryta na przystanku, kiedy przed sobą zobaczyła dwóch mężczyzn, z których jeden pakował coś do białego, dostawczego auta.
Był tak samo ubrany jak nocny napastnik i nosił identyczne zielone spodenki. Wygląd miał bardzo podobny. Zgadzało się nawet to, że miał długie włosy upięte w kucyk. Wiktoria była prawie pewna, że to właśnie ten człowiek zaatakował ją kilka godzin wcześniej.
Po chwili odjechał autem, ale zdążyła zapamiętać kilka liter z tablicy rejestracyjnej. Pytała jeszcze w pobliskich sklepach, kto to był, ale sprzedawcy udzielali jej wymijających odpowiedzi. Wtedy wezwała patrol policji. Kryminalni pokazali jej dobrej jakości nagrania z kamer pobliskiego lokalu i wówczas już nie miała wątpliwości, że ponownie spotkała swojego prześladowcę.
Policjanci ustalili, że samochód-chłodnia dostarcza towar do sieci sklepów Makro. Na miejscu zdobyli nazwisko kierowcy i zaczekali, aż ze wspólnikiem po południu wróci z kursu do bazy. Wtedy założyli kajdanki na ręce Wojciecha W.
Prześladowany syn
Półtora roku wcześniej Wojciech W. wyprowadził się z domu, bo chciał mieć trochę swobody. W dzieciństwie dominujący ojciec bił go i poniżał. Wytykał mu, że jest nieudacznikiem i ciągle zwiększał wymagania. Kategorycznie zakazał płaczu i okazywania uczuć.
Matka też była ofiarą domowej przemocy, ale milczała, bo taka jest polska tradycja. Nigdy nie stawała po stronie maltretowanego syna i zmuszała go jeszcze, by przepraszał ojca, który wyżywał się na synu. Wojciech W. miał normalne rodzinne relacje tylko z młodszą siostrą.
Po zdaniu matury studiował na Politechnice Krakowskiej, ale jej nie ukończył i zrezygnował na III roku. Ponad 12 lat trenował sztuki walki, więc zatrudnił się jako ochroniarz w firmie Solid, pilnował dużych marketów. Potem z kolegą założył własną firmę transportową, kupił białą furgonetkę iveco i zaczął świadczyć usługi przewozowe dla sieci Makro.
W życiu prywatnym miał mniej sukcesów. Z dziewczyną był od 6 lat, ale sypiali ze sobą krótko. Przestali, gdy powiedziała, że ma problemy zdrowotne i że boi się zajścia w ciążę. Seks na całego odłożyli po ślubie. Uszanował prośbę partnerki, ale testosteron buzował w nim jak wulkan.
Kiedy wynajął mieszkanie z dwoma kolegami, zaczął znikać po nocach, nic nie mówiąc, co robi i gdzie bywa. Przed napadem na Wiktorię wypił ze dwa piwa, obejrzał kilka filmów pornograficznych i w ciepłą, lipcową noc snuł się bez celu po mieście.
Wsiadł do nocnego autobusu. W środku dostrzegł atrakcyjną dziewczynę. Gdy wysiadła, zaatakował ją przy ulicy Meiera. Spodobała mu się ta 25-letnia studentka, która wracała do domu z pracy, więc poszedł za nią, zbliżył się, zaczął obejmować, a gdy próbowała się bronić, wyjął scyzoryk.
- Nic ci się nie stanie, jeśli będziesz wykonywała moje polecenia - powiedział.
Był natarczywy, dotykał dziewczynę w miejsca intymne, całował w usta i trzymał ostrze tuż przy jej twarzy.
Opisała go potem jako otyłego, wysokiego mężczyznę o długich, jak to określiła, delikatnie kręconych włosach spiętych w kucyk.
Kiedy skończył molestować, zagroził, że zrobi Wiktorii krzywdę, jeżeli będzie patrzyła, w którą stronę się oddala. Zamknęła oczy z strachu.
Były i inne ofiary
Po wpadce, podczas pierwszego przesłuchania, przyznał się do winy. Wskazał też miejsce ukrycia scyzoryka w mieszkaniu. Na swoją zgubę wyrwało mu się, że dziewczyna nie była jego pierwszą ofiarą. Śledztwo, o policyjnym kryptonimie „Agencja” zaczęło zataczać szersze kręgi.
Z relacji Wojciecha W. wynikało, że po wyprowadzce z domu jeździł nocnymi autobusami komunikacji miejskiej linii 601, 608 lub 618 i zaczepiał samotne pasażerki.
Przysiadał się, dotykał w uda lub kolana. Stawał się coraz bardziej śmiały w swoich zachowaniach, kiedy nie protestowały na jego zaczepki. Czasami, jak wyznał, w ciągu dnia na ulicy podbiegał i łapał kobiety za pośladki lub piersi, a potem uciekał.
- Robiłem tak, gdy pojawiała się u mnie ochota dotykania pań - nie krył. Atakował w rejonie ulic Pilotów, Młyńskiej, Bora-Komorowskiego. Zapewniał śledczych, że żadnej kobiety nie zgwałcił. Z czasem przyznał się do napaści w innych rejonach miasta.
W sumie ustalono sześć pokrzywdzonych. Jedna zgłosiła się, kiedy w mediach opublikowano wizerunek Wojciecha W. i podano szczegóły jego działania.
Jego ofiarą padły studentki, uczennica, fryzjerka i kelnerka. Wszystkie nocnymi autobusami wracały po pracy do domu. Wybierał je w czasie jazdy, potem śledził i atakował w ustronnym miejscu. Jedną poprosił o biustonosz. Ze strachu zdjęła go i wręczyła Wojciechowi W. Czasami sprawdzał dokumenty ofiar i potem straszył, aby milczały, bo je odnajdzie i zrobi krzywdę. Od uczennicy zażądał legitymacji, czy jest niepełnoletnia, ale już po czynie , gdy zaczął myśleć bardziej racjonalnie. Jednej z kobiet oferował pieniądze, by „dała się pomacać”. Odmówiła, więc użył siły. Kolejnej groził, że wbije nóż w plecy, jeśli będzie stawiała opór. Podczas szamotaniny wyrwał jej włosy z głowy.
Dewiacja: frotteryzm
Biegły zauważył, że 26-latek nie radzi sobie ze swoją seksualnością. Opisał go jako psychicznie słabego, tchórzliwego i uległego. Stwierdził, że cierpi na dewiację i zaburzenia preferencji seksualnych, które w literaturze seksuologicznej określa się terminem frotteryzm.
To ogólnie rzecz biorąc czerpanie przyjemności z dotykania kobiet i ocierania się o nie. W niektórych rzadkich przypadkach te zaburzenia na skutek ewolucji seksualności mogą sprawić, że mężczyzna zacznie stosować sadystyczną przemoc wobec ofiar i będzie groźnym gwałcicielem.
Zdaniem seksuologów większość „ocieraczy” to młodzi panowie, którzy boją się kobiet i mają ubogie doświadczenie w sferze seksualnej.
Sam Wojciech W. nie krył, że napady na kobiety to był impuls, nad którym czasem nie umiał zapanować. Nie leczył się, bo, jak mówił, wstydził się opowiadania lekarzowi o problemach z seksem.
Zdaniem biegłego oskarżony nie dostrzegał karalnego charakteru swoich działań. Uważał je właściwie za nieszkodliwe dla ofiar, a dla niego bezpieczne. Były anonimowe i powierzchowne, ale kompensowały mu brak pełnego seksu z dziewczyną.
W sądzie Wojciech W. przeprosił pokrzywdzone i częściowo przyznał się do winy.
Pięć lat więzienia
Krakowski sąd za molestowanie, gwałty i próby gwałtu skazał Wojciecha W. na 5 lat więzienia i zakazał mu zbliżania się przez 10 lat do pokrzywdzonych na odległość 100 metrów. Za obciążający uznał fakt, że oskarżony używał scyzoryka jako straszaka i wtedy naruszał wolność seksualną pokrzywdzonych.
Okolicznością łagodzącą była wcześniejsza niekaralność, wyrażenie skruchy, ograniczona poczytalność i chęć podjęcia specjalistycznego leczenia. Dlatego mężczyzna ma terapeutyczny sposób odbywania kary.
Sąd uniewinnił go od jednego napadu i przyjął, że napaści na pokrzywdzoną musiał dopuścić się inny, nieuchwytny do tej pory mężczyzna. Co prawda kobieta wskazała Wojciecha W. jako gwałciciela, ale zdaniem sądu pomyliła się. Prawdziwy napastnik miał na głowie podwójny kaptur, było ciemno, a ofiara była w stresie. W tamtym rejonie Krakowa tego samego dnia nieuchwytny bandyta zaatakował kolejną dziewczynę i na pewno nie był to Wojciech W. Co więcej firma ochroniarska potwierdziła, że w momencie napadu na te dwie kobiety Wojciech W. był w pracy. Wyrok jest już prawomocny.