Los niezniszczalnego szwagra, przeżył ataki nożem i siekierą
Jan W. miał pretensje do szwagra Zbigniewa N. i poderżnął mu gardło. Zaatakowany cudem przeżył. Po latach ponowił próbę zabójstwa. Sąd Okręgowy w Krakowie skazał go właśnie na 13 lat więzienia.
Każdy niekończący się konflikt ma swój początek. W rodzinie Bronisławy W., kucharki, lat 70, z niedużej wsi pod Krakowem, z całą mocą ujawnił się gdzieś około roku 1990.
Stało się tak, gdy jej córce Małgorzacie, lat 23, salowej w krakowskim szpitalu, spodobał się obrotny, dość przystojny, pod wąsem, i o 10 lat starszy Zbigniew N. Pobrali się mimo protestów rodziny.
Najbardziej na wybór życiowy córki wściekała się Bronisława W., która bez wyraźnych powodów zięcia określała mało parlamentarnymi słowami na „ch” i „s”. Zarzucała mu, niezgodnie z prawdą, że nie chce mu się pracować, a ona ma 38 arów pola, o które trzeba zadbać. Plotkowała, że zięć jest ciągle pijany i bardzo źle się o niej wyraża.
Zbigniew N., początkowo zszokowany takim słownictwem, z czasem wpasował się w styl rozmów w tej rodzinie. Zaczął uciszać teściową zwrotem: „milcz ty stara k...”
Ważną personą w tej familii, o której trzeba koniecznie wspomnieć, był Jan W., rok młodszy brat Małgorzaty. Gdy w wymianie wulgaryzmów teściowa traciła przewagę nad zięciem, dla wyrównania szans w dyskusji donośnym głosem wzywała syna.
Jan nie bawił się w słowne gierki, a robił to z czego był znany we wsi: walił pięścią w twarz i takim nokautem kończył każdą dyskusję.
Awantury rodzinne
Z czasem rodzina W. wypracowała pewien model funkcjonowania. Awanturę z byle powodu wszczynała Bronisława W., która z synem zajmowała jeden pokój w domu, który pozostawił po sobie jej mąż, świętej pamięci Edwin.
Zwykle podchmielony Jan szukał wtedy zaczepki i przypominał sobie o tym, że drugą część budynku zajmuje jego siostra ze szwagrem. W zależności od nastroju kopał w drzwi ich pokoju lub wybijał im szyby w oknach.
Małgorzata N. wysyłała wtedy 14-letniego syna po policję. Chłopak pędził do sąsiadów lub pobliskiego sklepu, by wykonać telefon na posterunek. Zwykle posługiwał się krótkim, ale czytelnym komunikatem: „przyjeżdżajcie, bo wujek szaleje”.
Jesienią 1997 r. ten rytm został zaburzony. To dlatego, że Zbigniew N., by wyrównać szansę w starciu z Janem W., dźgnął go nożem w brzuch.
Cios szwagra i odwet
Opowiadał potem banialuki, że właśnie kroił chleb, gdy podbiegł Jan W. i pechowo nabił się na ostrze. Rozprawa była krótka, ale wyrok tylko rozwścieczył Jan W., bo kto to widział, by za taki cios ukarać Zbigniewa N. karą w zawieszeniu.
Od tamtej pory w powietrzu wisiała atmosfera zemsty. Doszło do niej pół roku później. Gdy policjanci z Alwerni przyjechali do awantury domowej, zauważyli wyważone drzwi do domu i krew na podłodze. Przed budynkiem znaleźli rannego Zbigniewa N., który miał poderżnięte gardło.
Przystawiłem nóż do szyi szwagra. On wtedy kręcił głową i sam się przeciął - mówił Jan W.
Jego żona Małgorzata N. obserwowała rozwój wydarzeń z lasu, do którego uciekła przed agresywnym bratem. Widziała, że nagle pojawił się pijany i w swoim stylu próbował pobić mundurowych.
Nadmiar alkoholu znacząco spowolnił wprowadzenie w życie jego zamiarów. Nim się obejrzał, leżał skuty kajdankami. Wytrzeźwiał w areszcie i potem na sali sądowej tłumaczył się z zamachu na szwagra.
Ten przeżył dzięki interwencji policji i pogotowia. Założono na szyi 14 szwów, ale pozostała mu do końca życia blizna o długości 20 cm. Na sali rozpraw nie wyrażał się jednak źle o oskarżonym Janie W.
- Jak nie pije jest bardzo dobrym człowiekiem, ale kropla alkoholu powoduje, że staje się niebezpieczny - zeznał Zbigniew N. Opisał, jak Jan W. tamtego dnia wyważył drzwi, wszedł do środka, złapał nóż z kredensu i podciął mu gardło.
- Teraz szwagrze cię zarżnę - powiedział wprost przed atakiem. Jan W. podał inną wersję dramatu: tylko przystawiłem nóż do szyi szwagra, a on wtedy zdenerwowany zaczął kręcił głową i sam się przypadkowo przeciął. Wyszedłem i zostawiłem rannego, bo przeraził mnie widok krwi - opowiadał oskarżony.
Dodał, że zaatakował sprowokowany zaczepkami szwagra i był wtedy „pod wpływem gniewu”.
Policjanci, którzy przyjechali z interwencją zapamiętali jeszcze, że Jan W. wykrzykiwał pod adresem szwagra, że „jak wyjdzie, to dokończy swojej roboty”. Po wielu latach okazało się, że to były prorocze groźby.
Prokuratura chciała dla niego kary 8 lat więzienia za próbę zabójstwa, ale Sąd Okręgowy w Krakowie skazał Jana W. na półtora roku za uszkodzenie ciała szwagra. Obrażenia na szyi były widoczne poniżej siedmiu dni, więc kara nie mogła być inna. Jan W. odsiedział wyrok, a szwagier wrócił do życia.
Atak po 13 latach
Historia zatoczyła koło 13 lat później. W tym czasie Bronisława W. zmarła, a Małgorzata N. wzięła rozwód ze Zbigniewem, ale dalej razem mieszkali.
Jana W. los rzucał po różnych zakładach karnych na terenie kraju. Miał już na koncie wyroki za znęcanie się nad siostrą, matką i szwagrem. Dał się także we znaki okolicznym mieszkańcom wsi. Jednego pogonił kilofem i groził, że zabije, innego postraszył kosą, kolejnemu okradł sklep. Za kratkami spędził z sześć lat i po odsiadce wrócił w rodzinne strony. Znowu miał te same pretensje do szwagra.
Zarzucał mu, że źle traktował żonę, był wobec niego nieuprzejmy i nie dzielił się alkoholem, papierosami. Powoli rosła w nim chęć wyrównania krzywd i dokończenia dzieła sprzed lat.
Okazja nadarzyła się pewnego grudniowego dnia. Jan W. spotkał wtedy, jak ich określał, małolatów i zaproponował wódeczkę. 21-letni Krzysztof K. i 20-letni Mieczysław G. nie odmówili. Dla nich sponsor był zawsze mile widziany.
Pili w czterech ze Zbigniewem N. w domu, jego była żona rano wyszła do pracy.
Zmasowany atak
W trakcie popijawy wróciły stare pretensje. Jan W. niespodziewanie podniósł głos, rzucił kilka wulgaryzmów i wylał szwagrowi wódkę z literatki.
To była zniewaga z najwyższej półki. Sprawca nie zamierzał czekać na rozwój wypadków. Poszedł po siekierę i stanął tuż nad zaskoczonym szwagrem.
- Teraz cię ch... zabiję - powiedział przed atakiem.
- Co ty Jasiek robisz? - zapytał Zbigniew N., gdy otrzymał pierwsze uderzenie.
- Już nie ma Jaśka i szwagra, bo nie będziesz żył - z ust Jana W. padła odpowiedz i zaraz po niej zadał kolejne uderzenia ostrzem siekiery.
Potem do bicia gospodarza dołączyli się pozostali dwaj goście. Zbigniew N. raz tracił, a po chwili odzyskiwał przytomność. Agresorzy prześcigali się w zadawaniu uderzeń i wyrywali sobie przedmioty, którymi bili pokrzywdzonego.
Jan znany był we wsi z tego, że dyskusje z oponentami kończył ciosem pięścią w twarz
Tłukli go po nerkach czterometrowym łańcuchem, po tułowiu bili metalową łopatką i drewnianym kijem od szczotki. Na głowie rozbili mu puste butelki po piwie, potem atakowali ciężkim, metalowym garnkiem i trzonkiem siekiery. Oblali wrzątkiem i puszką farby.
Nie przestawali katować, choć „krew sikała po ścianach” - jak potem zeznali. W końcu tylko Jan W. zadawał ciosy, bo zmęczeni koledzy, gdzieś przepadli. Sąsiadce przyznał się, że „zaj… szwagra”.
Gdy przyjechała policja, okazało się, że gospodarz żyje. Ze szpitala wyszedł po kilku tygodniach z bliznami, które miał od uderzeń siekierą. Posiadał tak silną wolę życia, że nie pokonała go nawet sepsa, której się nabawił na oddziale szpitalnym. Doszło jednak do martwicy części tkanek skóry i zeszpecenia twarzy.
W trakcie śledztwa doliczono się, że otrzymał 100 ciosów różnymi przedmiotami.
Winni są koledzy
Oskarżeni obciążali się winą i każdy opowiadał, że „bili dwaj pozostali”. Dziwili się, że Zbigniew N. przeżył, bo ciosy były silne. Jan W. zaprzeczał zarzutom i twierdził, że usnął pijany, a gdy się ocknął, to szwagier leżał już poturbowany.
Krzysztof K. i Mieczysław G. za próbę zabójstwa usłyszeli wyroki po 8 lat więzienia. Jan W. ma do odsiadki surowszą karę 13 lat pozbawienia wolności. Wyjdzie na wolność w roku 2030. Będzie miał wtedy 62 lata. Ten wyrok Sądu Okręgowego w Krakowie jest już prawomocny.