Kunitzerowskie domy drewniane na Widzewie, przypominały bardziej zabudowę wiejską niż robotniczą kolonię Widzewskiej Manufaktury, którą założył w XIX wieku Juliusz Kunitzer.
Większość drewniaków zniknęła w 1945 roku, pozostałe przetrwały do lat 70. XX-wieku. Zanim je rozebrano, udało mi się sfotografować ostatnie budynki w kwartale ulic - Szpitalnej, Teodora, Kazimierza i Niciarnianej. Kiedy zjawiłem się tam po raz pierwszy latem, dopadł mnie tam niesamowity smród ścieków płynących uliczką.
Praczki pochylone nad drewnianymi baliami, opiętymi stalowymi taśmami i nad miskami, prały na metalowych tarkach bieliznę, ręczniki, ubrania i pościel. Falujące w górę i w dół piersi, wylewające się spod ciasnych bluzek, za każdym ruchem rąk dziś wywoływałyby pewnie dwuznaczne komentarze, ale nie w tamtych czasach... Widok zmęczonych i spracowanych kobiet, ciężko oddychających budził tylko litość i szacunek. Bieda granicząca z nędzą była widoczna na każdym kroku.
W jednym drewniaku żyło zwykle 6 rodzin - w ciasnych pokoikach z maleńką kuchnią i wygódką na podwórku. Targanie ciężkich wiader wody z ulicznej pompy lub studni, podgrzewanie na piecu wody, by umyć się w miednicy, czy też nocne wyprawy do sławojki, dawały się we znaki wszystkim. To była zwykła codzienność, walka z wilgocią i zimnem, bo węgla brakowało i był drogi. Urobek polskich kopalń szedł na eksport, spłacając nasze zadłużenie oraz dostarczając cennych dewiz. Ze składów, węgiel przywożony był furmanką, na sankach, a niekiedy wędrował na plecach robotników. Kobiety pracujące ciężko w tkalniach, przędzalniach, farbiarniach zarabiały podobnie jak mężczyźni małe pieniądze.
Najgorzej mieli ci, co pracowali przy ręcznym druku, używając drewnianych rakli, bo bez względu na porę roku w dusznej hali temperatura dochodziła do plus 50 stopni. Szybko tracili zdrowie, bo toksyczna farba zżerała ich płuca, podobnie jak pył w przędzalniach.