Łódzkie gimnazja. Czy zasłużyły na "pałę" od pani minister?
Ktoś, kto dłużej przygląda się forsowanej obecnie reformie oświaty, może dojść do wniosku, że planując zmiany MEN nie przejmował się ośrodkami takimi jak Łódź. Ale także na Łodzi mogą "przejechać się" obrońcy gimnazjów.
Zacznijmy od tego, co policzyć najłatwiej. Czyli od budynków. Anna Zalewska, minister edukacji, ogłaszając zmiany na znanych każdemu nauczycielowi slajdach z 27 czerwca, za pomocą jednego z nich prezentowała strukturę szkół na wsi. Wyliczyła, że ponad połowa gimnazjów i tak funkcjonuje tam w ramach zespołu z podstawówką. A skoro tak, problem pustych budynków po reformie nie będzie znaczący. Ale „wiejski” slajd nijak się ma do Łodzi. Przypomnijmy: 35 z samorządowych gimnazjów (na 41) to jednostki samodzielne (niepowiązane z ogólniakiem lub z podstawówką w zespół), zaś 31 gimnazjów nie dzieli swojego budynku z inną placówką oświatową (są przypadki dzielenia np. z przedszkolem i domem kultury). Często gimnazjum znajduje się w pobliżu podstawówki, więc są obawy, że nie uda się z niego „zrobić” następnej SP, choć podstawówki mają być 8-klasowe, a oddziały w nich - mniej liczne. Z drugiej strony w Łodzi są też podstawówki lokalowo za małe, aby rozszerzyć się o siódmą i ósmą klasę.
Trudno przypuszczać, że samorząd poradzi sobie z szybkim zagospodarowaniem "masy" po zlikwidowanych gimnazjach, skoro dotąd ciągną się perypetie tej, która pozostała po reformie Piątkowskiego. W 2013 r. radni zadecydowali o przeniesieniu z ul. Municypalnej 4 tamtejszego Gimnazjum nr 38 do innego budynku (po Gimnazjum nr 42, które zostało zlikwidowane). Przed rokiem degradację boiska wielofunkcyjnego przy ul. Municypalnej wytknęła władzom Łodzi w raporcie Najwyższa Izba Kontroli, a plany na zagospodarowanie budynku (komisariat, dom pomocy społecznej) nie "wypaliły".
Zalewska uzasadniając w czerwcu 2016 r. swoje plany, powoływała się m.in. na lepsze wyniki - w wyrównywaniu szans edukacyjnych - uzyskiwane przez gimnazja, których rejony pokrywają się z rejonami podstawówek (de facto oznacza to, że oba typy szkół działają w jednym zespole, jak przeważnie dzieje się na wsi). Wniosek wyciągnięty przez MEN? Małemu pierwszakowi posłuży pozostawanie jak najdłużej w jednym budynku, pod okiem jednej kadry pedagogicznej, dlatego podstawówkę po prostu należy wydłużyć. Jednak w Łodzi ten argument Zalewskiej jest chybiony. Mamy bowiem tylko jeden samorządowy zespół - na Retkini - typu podstawówka plus gimnazjum (za to pięć układów: gimnazjum i ogólniak). Retkińska placówka nie wyróżnia się za bardzo, ani na minus, ani pozytywnie (poza prowadzeniem klas integracyjnych), zresztą młodsze i starsze dzieci i tak uczą się w ramach tego zespołu w oddzielnych budynkach. Wniosek? Likwidacja gimnazjów w Łodzi nastąpi za sprawą zbadania tych ze wsi.
Wydaje się, że zwolennicy reformy nie dostrzegają problemu podwójnego rocznika, zwłaszcza w dużych miastach. Przypomnijmy, w roku szkolnym 2019/2020 w jednym ogólniaku jako pierwszaki spotkają się ostatni absolwenci gimnazjów oraz pierwsi wychowankowie ośmioklasowej podstawówki. Przeciwnicy zmian twierdzą, że z tego powodu konkurencja o miejsce w najlepszych liceach będzie podwójna. Według wydanego przez MEN poradnika dla rodziców, w roku szkolnym 2019/2020 w ogólniakach powstaną oddzielne klasy dla przyjętych po gimnazjum oraz dla tych po ośmiu klasach podstawówki (z powodu różnic programowych). Jednak, czy rozwiąże to problem z podwójną konkurencją? Trudno się spodziewać, aby np. popularne i cenione I LO, które zwykle przyjmuje 5 oddziałów pierwszaków, nagle, z powodu podwójnego rocznika kandydatów, otworzyło oddziałów 10 - tej szkole po prostu nie pozwolą na to warunki lokalowe. To kolejny dowód, że edukacyjni stratedzy PiS koncentrują się na mniejszych miejscowościach - gdzie nie ma tak renomowanych i przyciągających tłumy placówek. (Oczywiście, mniej popularne LO potraktują podwójny rocznik jak wybawienie.)
Z kolei obrońcy gimnazjów często przekonują, jak bardzo wyrównują one szanse edukacyjne. Bardzo upraszczając: jeśli w gminie wiejskiej mamy „dobrą” i „złą” podstawówkę, ich absolwenci pójdą do jednego gimnazjum (tego, zwykle działającego w zespole), a poziom się szybko wyrówna, w dodatku najczęściej - do tych lepszych.
W Łodzi to tak prosto nie działa
Co roku ponad połowa absolwentów podstawówek wiosną ubiega się o miejsce w gimnazjum poza swoim „rejonem”. Dlaczego? Bo ich rodzice uważają, że warto zainwestować w zakup dla dziecka migawki, aby poświęciło kilkanaście czy kilkadziesiąt minut dojazdu i zdobywało wiedzę trochę dalej od domu. W efekcie, jeśli szkoła ma „dobry rejon” i na skutek popularności może wybierać z najlepszych „przyjezdnych”, tworzy się placówka, o której mówi się w Łodzi z atencją godną niemal stuletniego ogólniaka (np. Gimnazjum nr 15 w okolicach Julianowa).
Budujący przypadek to Gimnazjum nr 1 - z „trudnym” rejonem (mieści się przy ul. Sterlinga), ale ogromnie popularna wśród „przyjezdnych” (także za sprawą klasy „dwujęzycznej” z angielskim rozszerzonym na część zajęć niebędących lektoratami) i ze świetnymi wynikami. Niestety, nie zawsze tak się dzieje. Jeżeli dla „piętnastki” oraz „jedynki” przeciętny wynik zdającego egzamin końcowy z matematyki to 69 proc. z możliwych do zdobycia punktów, uczniowie Gimnazjum nr 14 uzyskali tylko 36 proc. (przy średniej w mieście 51 proc.). Czy ostatnia z wymienionych szkół może się tłumaczyć tylko „trudnym rejonem” (stare Bałuty), skoro „jedynce” się udało?
Nauczyciele z ul. Sterlinga na pewno postawią inne pytanie. Dlaczego ministerstwo nie chce zbadać, jak w Gimnazjum nr 1 udaje się wyrównać szanse „rejonowych” i przyjezdnych, aby spróbować przenieść tę wiedzę na inne szkoły, a zamiast tego resort stawia na masowe wygaszanie?
Spory trwają także w gronie akademików. Wywołała je sama minister pokazując na słynnych slajdach, że 26 z 37 rektorów szkół wyższych wyraziło negatywną ocenę przygotowania absolwentów szkół ponadgimnazjalnych do podjęcia studiów - wskazując na zbyt krótki czas nauki w liceum.
Trudno, aby pomysł likwidacji spodobał się na Politechnice Łódzkiej. Ta powołała własne gimnazjum (działające w zespole z LO) - publiczne, ale trudno się do niego dostać - którego pierwsi absolwenci w 2016 fantastycznie wypadli na końcowym egzaminie (średnia to aż 94 proc. z matematyki).
Co z uniwersytetem?
- Poziom kandydatów i narzekania części środowiska akademickiego w tej sprawie ma związek z umasowieniem studiów - odpowiadał niedawno minister na łamach Dziennika Łódzkiego” prof. Jarosław Płuciennik z Uniwersytetu Łódzkiego (były prorektorem UŁ ds. programów i jakości kształcenia w latach 2012-2016). Przypomniał, że kiedyś studia podejmowało 7-8 proc. rocznika, a teraz robi połowa, co daje się odczuć w poziomie zwłaszcza na kierunkach masowych.
- Przy obecnym umasowieniu studiów, wiadomo, że muszą trafiać na nie także słabsze jednostki. Trafiałyby także bez istnienia gimnazjów - argumentował prof. Płuciennik. Zwrócił także uwagę na aspekt ważny dla jego uczelni.
- Zmiana szkoły po 6 latach, a potem po 3, sprzyja otwartości na spotkania nowych środowisk. Ten aspekt jest szczególnie ważny dla mojego miasta i mojej uczelni. UŁ z sukcesem kształci absolwentów dla działających w Łodzi międzynarodowych centrów obsługi biznesu. Oczywiście, zatrudniający zwracają w nich uwagę np. na umiejętności językowe, ale łatwiej odnosić sukces w międzynarodowych strukturach, gdy wcześniej system szkolny przyzwyczaja do mobilności i otwartości - a to dzieje się dzięki gimnazjom - opowiadał prof. Płuciennik.
Perspektywa z gmachu Wydziału Filologicznego UŁ jest, zdaje się, inna niż z „Paragrafu”, czyli z Wydziału Prawa i Administracji. Wykładający tam prof. Zbigniew Rau, wojewoda łódzki, powołując się na własne doświadczenia w pracy dydaktycznej stwierdził, że owszem, od czasu wprowadzenia gimnazjów poziom przyjmowanych na prawo uległ obniżeniu.
Czy ze sporu obu łódzkich akademików można wyciągać prosty wniosek, że gimnazja wychowały młodzież bardziej gotową do mobilności, ale słabiej poruszającą się w meandrach grubych tomów? To też coś mówi o modelu oświaty, do którego chce dążyć nasz rząd.