Łodzianka nie chce być... superagentem
Proszę od jutra ścigać mnie na darmowym WhatsAppie - oznajmiła łodzianka Sylwia Lont, nie przerywając czynności dopinania plecaka przed kolejną wyprawą, tym razem do Iranu.
Wcześniej była między innymi w Algierii, Tunezji, Maroku, Egipcie, Omanie, Katarze, Dubaju, Libanie, Palestynie.
Kiedy wyjeżdża na Półwysep Arabski, w rejon Zatoki Perskiej czy do Afryki Północnej, za tłumaczem się nie rozgląda, gdyż językiem Szeherezady posługuje się równie swobodnie, jak polskim. Nauczyła się władać tą mową i pisać wspak nie na Uniwersytecie Łódzkim, który ukończyła, lecz w hiszpańskich uczelniach w Granadzie i Alicante.
Bondem nie zostanie
Sylwia nie tylko swobodnie posługuje się arabskim. Zna także od podszewki obyczaje i zwyczaje w tamtej części świata.
Dlatego służby specjalne zaproponowały jej zatrudnienia w charakterze analityka ds. bliskowschodnich. Odmówiła.
- Ważniejsze od bycia Bondem w spódnicy są dla mnie podróże, a pracując jako analityk nie mogłabym wyjeżdżać, gdzie mi się spodoba - tłumaczy.
Właśnie słabość do eskapad i życia jak na rozbujanej sprężynie pchnęły ją do Hiszpanii.
- Najpierw w ramach wymiany studenckiej trafiłam tam na rok, a kiedy wróciłam do Polski, pomyślałam sobie, że fajnie byłoby do Hiszpanii wrócić, żeby studiować arabistykę - wspomina.
Alhambry czar
Łodzianka dostatecznie długo mieszkała w andaluzyjskiej Grenadzie, żeby bez reszty ulec fascynacji arabską kulturą materialną. Wszak tam za panowania emirów - Jusufa i Muhammada - powstała w XIII wieku bajecznie piękna Alhambra.
Mówi, że sama turystyka to dla niej za mało, że nie jest typem, który zwiedza „po łebkach” kraje, miasta, pstryka ileś tam fotek i chwali się nimi przy piwie.
- Mnie to nie wystarcza, bo żeby zrozumieć Arabów i Arabki, trzeba wśród nich pomieszkać. Inaczej ich bardzo zróżnicowanego świata się nie pozna. Mną kierowała ciekawość, mieszkałam w arabskich zwykłych domach, jadłam to co oni, bawiłam się z nimi, robiłam na targach zakupy. I przekonałam się, że zwykli Palestyńczycy, Tunezyjczycy czy Marokańczycy są ciepli, życzliwi i nie należy ich utożsamiać z radykalnymi islamistami.
Jej opinią o poznanych mieszkańcach arabskich krajów nie zachwiały nawet dramatyczne wydarzenia, które miały miejsce w Tunisie wiosną ubiegłego roku:
- Mieszkałam już od kilku miesięcy w Tunisie, gdy doszło tam do dwóch zamachów terrorystycznych. Pierwszy, blisko mojego domu na Muzeum Bardo, a drugi, późniejszy, w nadmorskim kurorcie. Kiedy wypadłam z mieszania na ulicę, sąsiedzi zaczęli mnie uspokajać, że choć był to zamach na turystów, mnie nic nie grozi. Szokiem było to, że na suku, czyli ryneczku, na twarzach mieszkańców tej ubogiej dzielnicy malowała się groza, bo od 2010 roku kiedy wybuchła „arabska wiosna”, był to pierwszy terrorystyczny atak na obcokrajowców w Tunezji. Celem pozostałych trzydziestu aktów terroru, były miejscowe władze.
Na arabskim stole
Sylwia wszędzie próbowała też domowej kaszy kuskus z baraniną i warzywami, hummusu z cieciorki nabierango z miski arabskim chlebem, pasty mutabbal z grillowanego bakłażana i baklawy - ciasta z miodem i bakaliami. W Maroku i Algierii przystawała zadumana w załijach - niewielkich sufickich sanktuariach. Była też w Sułtanacie Omanu. Jest tym zakątkiem arabskiego świata szczerze zachwycona:
- Gdybym miała wybrać kraj arabski do zamieszkania na stałe, to bym wybrała właśnie Sułtanat Omanu, tchnący tradycją, ale otwarty na turystów, dostatni i bezpieczny - mówi łodzianka.