Łodzianin czuł, że ma jeszcze inne życie, niż to zapisane w metryce urodzenia
Nauczyciel z Łodzi nie zapomni chwili, gdy dowiedział się, że był adoptowanym żydowskim chłopcem.
Pan Jan skończył niedawno 70 lat, siedzi w swoim łódzkim mieszkaniu i zaczyna opowiadać historię swego życia: - Odkąd pamiętam, zawsze wiedziałem, że mam jeszcze inne życie - przekonuje. - Miałem takie przeczucie, że nie jestem tym, o którym mówią metryki urodzenia. Swoją przeszłość poznałem dopiero po śmierci mamy, która mnie wychowywała i bardzo kochała. Ale to, co opowiedziała mi jej siostra, było tylko potwierdzeniem tego, co zawsze czułem. Dziś już wiem, że jestem Żydem.
Ukochany syn umiera, ale rodzi się nadzieja
Pan Jan opowiada, że choć jest Żydem, nie wychował się w żydowskiej rodzinie. Jego przybrana mama, Krystyna, miała 19 lat, gdy w 1939 roku wyszła za mąż, za o 12 lat od niej starszego warszawianina, znanego architekta i inspektora nadzoru budowlanego.
- Mama wyszła za mąż z wielkiej miłości, ale był to rodzaj mezaliansu - opowiada pan Jan. I dodaje, że matka zaszła w ciążę i 2 grudnia 1940 roku przyszedł na świat ich wyczekiwany syn. Poród był bardzo ciężki. Krystyna rodziła trzy dni, lekarze wyrokowali, że to może być jej ostatnie dziecko. Chłopczyka wszyscy pokochali. Szalał za nim ojciec, dziadkowie, nie mówiąc o matce. Kiedy synek miał kilka miesięcy, pojechał z rodzicami do babci, gdzie ściągnął ze stołu całą cenną miśnieńską zastawę. Nie wzbudziło to jednak złości babci na ukochanego i wyczekiwanego wnuka. - Dziecku wolno - uśmiechała się pobłażliwie.
Ale szczęście rodzinne szybko się skończyło, bo mały chłopczyk zmarł.
- Nie wiem dokładnie kiedy, ale z moich obliczeń wynika, że stało się to przed listopadem 1941 roku - dodaje łodzianin.
Pani Krystyna wpadła w taką rozpacz, że chciała popełnić samobójstwo, jej mąż nie mógł poradzić sobie z tragedią i wyprowadził się.
Niespodziewanie pojawiło się jednak światełko nadziei. Pani Krystyna dowiedziała się, że znów może mieć dziecko... żydowskiego chłopczyka przemyconego z warszawskiego getta. Dziecko miało być jej przekazane przed kościołem św. Aleksandra w Warszawie.
Ksiądz Eugeniusz uratował Jana i inne dzieci
- Jak się później dowiedziałem, w parafii tej pracował młody wikary, ksiądz Eugeniusz Paciorkiewicz, który ratował żydowskie dzieci urodzone w warszawskim getcie - opowiada pan Jan. - Ksiądz Eugeniusz to dziś zapomniana postać. W czasie wojny uratował wiele żydowskich dzieci. Załatwiał im nowe dokumenty, pomagał szukać rodziny, które mogły je przyjąć i traktować jak własne dzieci.
Przed wojną ksiądz Eugeniusz był katechetą w warszawskim liceum im. Stefana Batorego. Zapamiętano go jako nauczyciela z prawdziwego zdarzenia. Był powiernikiem, rzecznikiem i przyjacielem uczniów. Pracował jako wikariusz w warszawskiej parafii św. Aleksandra. Walczył w powstaniu warszawskim. Zginął w sierpniu 1944 roku.
Dali chłopca i zawiniątko z posagiem
Pani Krystyna zdecydowała się skorzystać z pomocy księdza Paciorkiewicza. Po niemowlę nie była jednak w stanie sama pojechać, pod kościół św. Aleksandra w Warszawie wysłała siostrę Józefę, na którą wszyscy mówili Danka. Był grudzień, robiło się ciemno, zbliżała się godzina policyjna. O wyznaczonej porze przed kościołem pojawiła się młoda kobieta, szybko podeszła do Danki i podała jej dziecko. Po chwili zniknęła, ale za moment pojawiła się druga osoba.
- Ciotka opowiadała, że nie wiedziała, czy to była kobieta, czy mężczyzna - wspomina pan Jan. - Osoba ta przekazała jej małe zawiniątko. Były w nim kosztowności. Był to posag chłopca. Ciotka wsiadła do dorożki i pojechała z dzieckiem na ul. Kredytową, gdzie czekała na nią moja mama. W ten sposób znalazłem się w mojej nowej rodzinie.
Żydowski chłopczyk, zawinięty w batystowy becik, nie miał przyczepionej żadnej karteczki z imieniem ani nazwiskiem.
- Mężczyzna, który załatwiał całą sprawę, powiedział tylko ciotce, że osoba, która przeniosła niemowlę na aryjską stronę, nazywała się Ewa Agata - mówi łodzianin. - Pojawił się problem z metryką, bo zmarły synek mojej mamy był ode mnie o rok starszy, ale jakimś cudem mamie i ciotce udało się tę sprawę załatwić. Dostałem po nim imię, nazwisko, datę urodzenia i datę chrztu. Dokumentem tworzącym moją tożsamość był wypis z aktu urodzenia za rok 1941.
Posag pomógł wydostać ojca z Pawiaka
Pani Krystyna wychowywała nowego synka sama. Na początku jej mąż nie interesował się chłopcem, potem trafił na Pawiak, gestapo polowało na jego kuzyna, który był w grupie cichociemnych zrzuconych z Londynu. Mąż pani Krystyny liczył się z tym, że z Pawiaka nie wyjdzie żywy.
- Ale Braniccy, z którymi ojciec był zaprzyjaźniony, urządzili polowanie, na które zaprosili wysoko postawionego esesmana - wyjaśnia łodzian. - Mama dała mu teczkę z kosztownościami, które miały być moim posagiem. Niemiec się krzywił, ale przyjął tę łapówkę. Ojciec wyszedł na wolność. To była cena, za którą ojciec pozwolił mi być w rodzinie. Dalej traktował mnie jak powietrze, ale tolerował. Strata jedynego, wyczekiwanego syna była dla niego nieszczęściem, z którym nie mógł się nigdy pogodzić.
Pan Jan przeżył powstanie warszawskie, choć pierwsza bomba, jaka spadła wtedy na Warszawę, trafiła w ich dom przy ul. Kredytowej.
- Mama chwyciła mnie, jakiś pierścionek i uciekliśmy - wspomina pan Jan. - Dostaliśmy się na Stare Miasto. Powstanie przeżyliśmy, chroniąc się w piwnicach. Po jego upadku mnie i mamę zabrano do obozu w Topolicach w woj. kieleckim. Ojciec trafił do Mauthausen. Miałem trzy lata, ale zapamiętałem jedną scenę, wzmocnioną potem wspomnieniami mamy. Do obozu eskortował nas esesman. Mama nie miała sił mnie nieść, więc Niemiec wziął mnie na ręce. Zobaczyłem jego giwerę. W pewnym momencie mówię do żołnierza, żeby dał mi karabin. Niemiec znał polski, więc zapytał: Po co ci, dziecko? Odpowiedziałem rezolutnie: Zabije ciebie, bo mojego tatusia zabrali do obozu. Żołnierz zaczął płakać i powtarzać: Co ta wojna zrobiła z ludzi.
Jak mały Janek gęsi pasał pod Opocznem
Pani Krystyna z małym Jankiem uciekła z obozu w Topolicach. Zostawiła syna u jakieś dobrej kobiety we wsi pod Opocznem, a sama jeździła po okolicy z lekarzem, któremu pomagała. Janka wysłano paść gęsi.
- Gąsior mnie zaatakował, zacząłem uciekać, zgubiłem but, padał śnieg - wspomina. - Stałem tak na środku pola, a tu nagle podjeżdża ciotka Danka. Dowiedziała się od szwagra ojca, gdzie jestem i po mnie przyjechała. Pojechaliśmy do majątku rodziców mojej mamy. Tam dojechał ojciec, który przeżył obóz. Spojrzał na mnie, zapytał: To ten Janek? I poszedł dalej.
Potem rodzina przyjechała do Łodzi, zamieszkała w kamienicy przy ul. Gdańskiej. Pani Krystyna rozpoczęła studia stomatologiczne, a mąż pracował w budownictwie.
- Kiedyś spotkał jednak Mieczysława Moczara, któremu podobno w czasie wojny uratował życie - opowiada pan Jan. - Moczar został akurat szefem bezpieki w Łodzi. Chciał się odwdzięczyć ojcu i zaproponował mu pracę w UB. Ojciec odmówił, ale w ciągu miesiąca stracił pracę i został bez środków bez życia. Przyjechali po niego ubecy i zabrali na ulicę Anstadta, gdzie mieściła się siedziba łódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa. Przy zastawionym stole czekał na niego Moczar. Powiedział, by ojciec nie podskakiwał i przyjął jego propozycję. Nie miał wyjścia...
Ojciec pana Jana został zastępcą szefa wydziału kwatermistrzostwa, odpowiedzialnego za budownictwo. Był jedynym bezpartyjnym w urzędzie. Potem zachorował na raka, „bezpieka” się go pozbyła. Przez trzy miesiące budował jeszcze kombinat obuwniczy w Nowym Targu, umarł w 1955 roku.
Tajemniczy telefon i interwencja pułkownika Zaksa
Kiedy mały Jan miał 11 lat, przypadkowo podsłuchał rozmowę mamy z ciotką Danką. - Ojciec był wtedy jeszcze w Nowym Targu - wyjaśnia. - Mama opowiadała o telefonie od człowieka z Wiednia. Zadzwonił w imieniu mojej biologicznej rodziny i chciał się ze nią spotkać. Była przerażona. Krzyczała, że nie interesowali się mną tyle lat, a teraz sobie przypomnieli. Nie chciała się spotkać z tym mężczyzną. Danka straszyła ją, że Żydzi jej nie popuszczą. Ale wtedy zaproponowała mamie, by zadzwoniła do pułkownika Zaksa z UB, którego dobrze znała. Tak zrobiła. Tajemniczy mężczyzna z Wiednia już nigdy się nie odezwał.
Gdy Janek słyszał tę rozmowę, nie myślał o swoim żydowskim pochodzeniu, chciał tylko, by go nie zabierali od mamy.
- To, że jestem Żydem, czułem podświadomie - mówi łodzian. - Miałem cztery lata, byliśmy na letnisku w Świdrze i przyjechał znajomy mamy z aparatem. Ja nie chciałem robić sobie zdjęć. Uświadomiłem sobie, że gdy mnie sfotografują, to wszyscy będą mnie oglądać. Poznają, że ja to nie ja. Schowałem się w piwnicy.
Do dziś nie lubi się fotografować. Kiedyś ciotka Danka pokłóciła się z mamą.
- Chciała się kiedyś na niej zemścić i krzyknęła do mnie, że jestem podrzutkiem - pan Jan wspomina ze smutkiem. - Uciekłem na tydzień z domu, pojechałem do znajomych rodziców, potem do obozu cygańskiego. Dopiero mama mnie zabrała.
Pan Jan wspomina, że w szkole często wołali do niego „żydziak”. - Ale tak dzieci nazywały tych, których nie lubiły - dodaje. - W mojej klasie wołali tak na mnie i Klinbauna. On miał żydowską rodzinę. Gdy przychodził ze szkoły, był u swoich, ja nie.
Pan Jan dodaje, że pani Krystyna miała żydowski wygląd, żydowskich przyjaciół, żydowskich pacjentów, ale nie była Żydówką.
- Ja nie miałem pewności, kim jestem. - przypomina swoje wątpliwości. - Kiedyś zapytałem ją wprost: Czy jestem Żydem? Odpowiedziała, że jestem za głupi na Żyda.
Łodzianin pamięta, że wielką miłością obdarzała go babcia, ze strony mamy. - Co ciekawe, ona miała korzenie żydowskie - tłumaczy pan Jan. - Babką ojca była Michalina Osipow, z książęcego rodu Osipowów, była w stu procentach Żydówką. Bóg wiedział, w jakiej rodzinie mnie umieścić.
Ale pan Jan żył swoim drugim życiem. Skończył podstawówkę, jedno z łódzkich liceów, potem Uniwersytet Łódzki. Pracował wiele lat jako nauczyciel, prowadził firmę, ożenił się. - Mama umarła w 1999 roku. Do końca życia nie powiedziała mi nic o mojej przeszłości. Tajemnicę rodzinną zdradziła mi dopiero ciotka Danka - mówi pan Jan. - Zrobiła to po śmierci mamy, bo wcześniej była związana przysięgą.
Pan Jan poczuł ulgę, gdy dowiedział się o swojej przeszłości. Zgłosił się do Żydowskiego Instytutu Historycznego i nawiązał kontakt ze stowarzyszeniem Dzieci Holocaustu. - Moja polska rodzina miała królewskie korzenie, ja mogłem być synem jakiegoś Jankiela, ale chciałem poznać prawdę - mówi Jan. - Próbowałem dotrzeć do swych korzeni, wiem, że moi biologiczni rodzice nie żyją. Bardzo chciałbym odnaleźć kogoś z prawdziwej rodzinę.
Chodzi do synagogi, choć wcześniej był katolikiem. - Uważam, że Bóg jest jeden - mówi. - Mogę dziś powiedzieć jedno: Jestem Żydem, ale też stuprocentowym Polakiem. Nigdy nie wyjadę z kraju. Tu jest moja ojczyzna.
Na życzenie bohatera zmieniono jego imię.