Łodzianie służyli na misjach w różnych częściach świata
Wiele miesięcy spędzili poza granicami kraju. Byli na misjach pokojowych w Bośni i Hercegowinie, Libanie, Syrii, Iraku czy Kambodży. Żałują, że tak mało się o nich mówi.
Eugeniusz Lipert urodził się w Ozorkowie, ale od lat mieszka w Łodzi. Do wojska poszedł na ochotnika. - W mojej rodzinie wszyscy służyli w wojsku - opowiada. - Dziadek Jan Lipert walczył podczas wojny 1920 roku z bolszewikami, w kompanii karabinów maszynowych. Za obronę Lwowa dostał medal od generała Tadeusza Rozwadowskiego.
Eugeniusz Lipert służył w Żandarmerii Wojskowej. W 1987 roku wyjechał na misję pokojową UNDOW do Syrii.
- Zostałem członkiem międzynarodowej policji wojskowej przy kwaterze głównej UNDOW w Damaszku - wyjaśnia pan Eugeniusz. - Ta misja pokojowa ONZ obejmowała tereny Syrii i Wzgórza Golan. Była to najdłuższą misja ONZ, bo trwała od 1974 do 2009 roku.
Eugeniusz Lipert mówi, że dziś boli go serce, gdy widzi w telewizji to, co dzieje się w Syrii, bo dobrze poznał ten kraj.
- Syria była państwem świeckim, dobrze zorganizowanym - opowiada. - Obok siebie żyli muzułmanie, chrześcijanie, Żydzi. Nikt nie wchodził sobie w paradę. Choć oczywiście władza trzymała w cuglach społeczeństwo. Choć przed moim przyjazdem do Syrii przez jakiś czas uaktywniło się tam tzw. Bractwo Muzułmańskie. Działo się to jeszcze w czasach, gdy tym krajem rządził ojciec Baszszara al-Asada, Hafiz. Po przyjeździe do Damaszku zdziwiłem się, że budynki instytucji państwowych otoczone są murami mającymi po kilka metrów grubości. Potem dowiedziałem się, że miały one chronić je przed samochodami-pułapkami, które Bractwo Muzułmańskie stosowało je jako pierwsze. Ale Hafiz al-Asada bardzo szybko i krwawo rozprawił się z nimi.
Służba Eugeniusza Liperta polegała między innymi na kontrolach drogowych, bagaży, zabezpieczaniu wypadków. Służył w międzynarodowym oddziale. Jego dowódcą był Kanadyjczyk, ale pracował też z Finem, Austriakiem i kolejnym Kanadyjczykiem. Na początku problemem był język. Wiadomo, że kiedyś polscy żołnierze znali głównie rosyjski. A tu wszystkie raporty, opisy wypadków, zdjęć trzeba było pisać po angielsku.
- Pisałem je obłożony słownikami - śmieje się dziś pan Eugeniusz. - Angielskiego się jednak nauczyłem.
Jako członek międzynarodowej policji kontrolował innych żołnierzy stacjonujących w tym regionie. Między innymi surowo karał Rosjan. Nałożył na nich mandaty, punkty karne.
- Rosjanie się oburzyli, że tak postąpił żołnierz sojuszniczej armii, interweniowali u dowódcy, ale pozostałem nieubłagany - opowiada Eugeniusz Lipert. - Ale takim postępowaniem uzyskałem szacunek mojego kolegi Austriaka, który służył ze mną w oddziale. Jego dziadek w czasie II wojny światowej walczył na froncie wschodnim. Pod Stalingradem dostał się do niewoli radzieckiej. Do domu wrócił dopiero w 1956 roku i zaraz potem umarł.
Pan Eugeniusz nie zapomni też pierwszego dyżuru nocnego. Polscy oficerowie wracający do bazy mieli wypadek. Drogę zajechał im nieoświetlony autokar syryjski, który wyjechał z podporządkowanej ulicy. Auto, którym podróżowali, zostało rozbite. Na szczęście polscy oficerowie doznali niegroźnych obrażeń.
- To cud, że to tak się zakończyło - dodaje pan Eugeniusz.
Nie obyło się też bez chwil grozy. Z żołnierzami, którzy przybyli na misję, jechał do bazy. A w Syrii co 20-40 kilometrów znajdowały się punkty kontrolne. Znał dobrze stacjonujących tam żołnierzy. Często pokonywał te punkty bez zatrzymywania. Zresztą wśród syryjskich żołnierzy spotykał ludzi, którzy dobrze znali Łódź i osiedle na Lumumbowie. Tu kończyli studia i uczyli się polskiego.
- Tak jak zwykle próbowałem przejechać posterunek wolno, ale bez zatrzymywania się - wspomina Eugeniusz Lipert. - Tym razem wyskoczył do nas żołnierz z kałachem. Nie wiem, co by było, gdybym się nie zatrzymał.
Kiedyś zgłosił się do niego Fin, któremu skradziono portfel. Dosyć szybko go odnaleziono. Złodziei ukradł dolary, funty syryjskie, ale zostawił izraelskie szekle.
- Gdyby ktoś znalazł u niego szekle, to zostałby zaraz oskarżony o szpiegostwo - wyjaśnia. - A za to groziła śmierć. W Damaszku wyroki śmierci wykonywano na tzw. placu Ali Baby. W Syrii egzekucje publiczne były lekcją wychowania obywatelskiego, bo pokazywano je młodzieży.
Eugeniusz Lipert z misji w Syrii wrócił w 1988 roku. Na kolejne nie pojechał z powodów rodzinnych. W 2003 roku, w stopniu starszego chorążego, odszedł do cywila.
Roman Szymański z Łodzi też nie jest już żołnierzem, ale czas spędzony w wojsku wspomina dobrze. Skończył łódzkie techniku elektroniczne i postanowił zgłosić się na ochotnika do spadochroniarzy, do oddziału desantowego.
- Myślałem o studiach w Wojskowej Akademii Technicznej - wyjaśnia Roman. - Stwierdziłem, że jeśli mam być zawodowym żołnierzem, to niech najpierw „przeczołgają” mnie w takiej jednostce. Po tym będę wiedział, czy chcę zostać w wojsku, czy nie. W WKU wszyscy byli bardzo zdziwieni, że sam zgłaszam się do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Ale w końcu wzięli mnie do wojska.
Trafił do jednostki w Gliwicach. Był rok 2001, gdy usłyszał, że szukają chętnych na misję pokojową do Bośni i Hercegowiny. Zgłosił się i został zakwalifikowany.
- Postanowiłem pojechać na misję. Miałem 21 lat i czułem się nieśmiertelny - wspomina. - Rodzice nie byli zadowoleni z mojej decyzji. Nie miałem wtedy dziewczyny ani żony.
Skierowano go na szkolenie do Kielc, gdzie został saperem. Jego koledzy śmieją się, że każdy saper myli się trzy razy.
- Pierwszy, gdy wybiera ten fach - tłumaczy Roman. - Potem, gdy się żeni, a po raz trzeci, gdy ma miejsce to, o czym każdy myśli. Choć moją żonę ten dowcip nie śmieszy. Przy czym dziś saper nie zajmuje się rozbrajaniem min i ładunków wybuchowych. Nie ma na to czasu. Ma przede wszystkim jak najszybciej zniszczyć ten ładunek. Najlepiej na miejscu.
Roman stacjonował w strefie bośniackiej. Było już po wojnie. Spokój, cisza, sympatyczni ludzie. Cieszyli się, że przyjechali do nich żołnierze z misji pokojowej ONZ. Już dosyć się nacierpieli, dość mieli wojny.
- Wiedzieli, że jeśli my tam jesteśmy, to nie będzie się już nic złego działo - dodaje Roman. Ale w Bośni i Hercegowinie wielkim problemem były miny.
- Bośnia to najbardziej zaminowany kraj w Europie, pod tym względem znajduje się w światowej czołówce - mówi Roman Szymański. - Gdy tam przyjechaliśmy, to usłyszeliśmy, że roboty przy rozminowaniu jest na najbliższe 100 lat. Jadąc przez Bośnię, widziało się piękne lasy, a przy nich słupki i napis: "Uwaga miny!". Są pola minowe układane przez wojsko, zaznaczone na mapach. Te najłatwiej zabezpieczyć i rozbroić. Ale w Bośni pełno było dzikich pól minowych. Gdy tam byłem, to mina kosztowała 2 marki niemieckie, czyli około 4 zł. Na szkoleniu mówiono nam, że były tam 2-3 miliony min założonych przez wojsko i 6 milionów przez cywilów. Miejscowi dobrze wiedzieli, gdzie są położone miny. Jednak zawsze mógł się pojawić ktoś, kto podłożył coś w innym miejscu.
Niedługo po przyjeździe do Bośni siedzieli z kolegami po śniadaniu przy kawie. Nagle rozległ się alarm. Wybuchła mina. Na miejscu byli już duńscy żołnierze, którzy kierowali operacją.
- Znałem dobrze angielski, więc pomagałem dowódcy w tłumaczeniu - opowiada Roman. - Przyszedł do nas wielki Bośniak, mający dwa metry wzrostu, który przeprowadzał nas przez pole minowe. Wszyscy szliśmy za nim. Okazało się, że chłopak z wioski wracał z jagód i spadł ze ścieżki. Gdy chciał na nią wejść z powrotem, ześlizgnął się i upadł na minę. Zginął na miejscu. Wracaliśmy stamtąd stawiając stopy dokładnie tam, gdzie nasz bośniacki przewodnik. Czarna pani z kosą szła kilka metrów ode mnie. W kosie widziałem każdą szczerbę... Nie czułem się już nieśmiertelny.
W Bośni był 13 miesięcy. Po powrocie do Polski trafił do jednostki w Węgorzewie. Stamtąd pojechał na misję do Iraku. Był 2003 rok.
- Tam było spokojnie - wspomina Roman. - Pracowaliśmy w składach amunicji. Dziennie niszczono około 35 ton materiałów wybuchowych. Tam bardzo przydawały się nasze stary. Amerykanie na pick-upa wkładali 20 pocisków, a my na stara - 300.
Hubert Jóźwiak, łodzianin, który mieszka dziś w Zgierzu, był na misji w Kambodży i Libanie. Najbardziej zapamiętał tę w Kambodży. Do wojska nie poszedł z przypadku. Zawodowym żołnierzem był i dziadek, i ojciec. Skończył szkołę chorążych, czołgowo-samochodową w Pile. Potem służył w 5. Brygadzie Saperów w Szczecinie, w Gałkówku i w Łodzi. Na misję do Kambodży pojechał w 1992 roku. Miał wtedy 21 lat. Dziś twierdzi, że tak jak wielu jego kolegów, chciał przeżyć przygodę. W Kambodży spędził 6 miesięcy.
- Misja nie była dobrze przygotowana - wspomina dziś Hubert. - Wysłano nas tak jak na poligon do Drawska. W naszej bazie rozłożyliśmy namioty, obsypaliśmy je ziemią. Po miesiącu ta ziemia wpadła do ich środka. Była akurat pora deszczowa. Wyjechaliśmy na konwój. Gdy wróciliśmy, w miejscu naszego obozu ujrzałem jezioro. Ulewa była taka, że z namiotów wypływały kapcie.
Hubert był żołnierzem 4. Kompani Wsparcia Logistycznego, Polskiego Kontyngentu Wojskowego UNTAC. Właśnie ta kompania przeżyła niebezpieczną przygodę. Oddział Czerwonych Khmerów chciał ukraść im paliwo. Straż zareagowała tak jak powinna. Oddali strzały. Khmerzy odpowiedzieli ogniem. Straż, jak nakazują przepisy, miała tylko dwa magazynki nabojów. - Nie wiem, co by było, gdyby nie nasz kolega „Strzałka” - opowiada Hubert Jóźwiak. - Wybudzony ze snu, w slipkach, wskoczył na stanowisko karabinów maszynowych i zaczął strzelać w kierunku Czerwonych Khmerów, odpierać ich atak. Gdyby nie on, nie wiem, co by się z nami stało.
Hubert jednak nie rozumie, dlaczego w Polsce nie mówi się o takich czynach polskich żołnierzy. „Strzałka” nie został doceniony. Mieszka w Łodzi, jest na wojskowej emeryturze. - Ile razy go spotkam, to patrzę mu w oczy i dziękuje za to, co zrobił dla chłopaków - dodaje.
Innym razem Czerwoni Khmerzy ostrzelali ich bazę pociskami moździerzowymi. Atak trwał z 15 minut. Na szczęście nikomu nic się nie stało.
Na misji w Kambodży Polacy mieli spore zapasy żywności, ale co jakiś czas przychodziły nowe transporty. Dzięki temu jedzenie nie było takie monotonne. Ale w pewnym momencie Czerwoni Khmerzy stwierdzili, że nie podoba się im obecność sił ONZ, które miały zabezpieczać demokratyczne wybory. Na blisko 2 tygodnie zablokowali dostawy żywności. - Przez ten czas nasze codzienne menu nie zmieniało się - śmieje się Hubert. - Na śniadanie kucharz podawał nam pasztet, na obiad była kasza z gulaszem, a na kolację kaszanka z puszki. Do dziś pamiętam smak tej kaszanki!
Potem pojechał jeszcze na roczną misję do Libanu, ale w porównaniu z Kambodżą było tam bardzo spokojnie.
Dziś Jóźwiak nie jest żołnierzem, ale nie żałuje ani dnia spędzonego w wojsku. Niedawno ze wzruszeniem oglądał z żoną program "Azja Express", którego akcja rozgrywała się w Kambodży, tam, gdzie był z pokojową misją ONZ.