Łodzianie przez lata mieszkali w skandalicznych warunkach [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Jak dawniej mieszkali łodzianie? To najczęściej zależało od zasobności ich portfeli. Nasze miasto od lat borykało się z problemami mieszkaniowymi, a budowa osiedli tylko w niewielkim stopniu poprawiała sytuację. W najgorszych warunkach mieszkali niewykwalifikowani robotnicy.
Łódź bardzo szybko z niewielkiego miasta stała się przemysłową potęgą. To powodowało szybki wzrost liczby jej mieszkańców. Jeszcze w 1872 roku liczyła 50 tysięcy ludzi, w 1893 - 150 tysięcy, a w 1912 - 459 tysięcy.
Do Łodzi w poszukiwaniu pracy przybywali mieszkańcy okolicznych wsi i osiedlali się w mieście. Musieli gdzieś mieszkać. Dlatego fabrykanci budowali dla robotników domy. Robotnicze famuły przy ulicy Ogrodowej wzniósł Izrael Poznański, a Karol Scheibler zbudował Księży Młyn. Powstawały też kamienice czynszowe. Na przykład na terenie Bałut, które do 1915 roku były wsią, trudno było znaleźć wielkie fabryki, ale najbardziej dochodowym interesem był tam wynajem mieszkań. W 1884 roku takie nieruchomości posiadały 345 osoby. Siedemdziesiąt procent należało do Niemców, a ponad 20 procent do Żydów.
Sytuacja zmieniła się po włączeniu Bałut do Łodzi. Wtedy to na bałuckim rynku nieruchomości zaczęli dominować Polacy. Należało do nich blisko 40 procent mieszkań. Właścicielami 34 procent byli Żydzi, a pozostałe mieszkania należały do Niemców.
Robotnicy żyli w bardzo złych warunkach
Warunki w jakich żyli robotnicy były różne. Opisywane w prasie z lat trzydziestych mieszkania na Bałutach musiały wyglądać okropnie.
CZYTAJ TEŻ: Historia Łodzi: Odkryto fundamenty fabryki Karola Moesa
- W małych, dusznych izdebkach, do których tylko rzadko zaglądało słońce, gdzie wilgoć i pleśń toczyły ściany, gnieździć się zaczęła nieodłączna choroba proletariatu fabrycznego gruźlica - pisała międzywojenna łódzka praca.
Jak były urządzone robotnicze, przedwojenne mieszkania opisywali między innymi łodzianie w swoich pracach, które w latach siedemdziesiątych minionego wieku przesłali na konkurs dotyczący robotniczego folkloru dawnej Łodzi. Jeden z łódzkich robotników, Mieczysław Klimecki, urodzony na początku dwudziestego wieku bardzo dokładnie opisał swe przedwojenne mieszkanie. Mieszkał z rodzicami przy ulicy Lubelskiej.
- Była krótką uliczką między ulicami: Zarzewską (dziś Przybyszewskiego) a Nowozarzewską (dziś Zarzewska) - wspominał Mieczysław Klimecki. - Tam gdzie ulica Nowozarzewska ciągnie się do ulicy Dąbrowskiego były pola, a przed tą ulicą, jakieś 50 metrów od niej, równolegle znajdował się trzymetrowy rów wypełniony brudną, cuchnąca wodą. Dom w którym mieszkaliśmy przy ulicy Lubelskiej, podobnie jak inne domy na tej ulicy, był nieskanalizowany. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Szło się ciemnym korytarzem w sam kąt. Wchodziło się do dużego, przyciemnionego pokoju o powierzchni 30 metrów kwadratowych. Za łóżkiem ojca widziało się dach przybudówki domu przy ulicy Lubelskiej 12. Z tego dachu sterczał dwumetrowy komin, który stale dymił. Okna otwierało się tylko wtedy, gdy komin nie dymił. Były to bardzo rzadkie chwile...
Mieczysław Klimecki opowiadał, że pokój miał jeszcze jedno okno, które wychodziło na podwórko z komórkami. Tam znajdowała się też ubikacja dla lokatorów domu. - Z naszych okien widziało się fabrykę Ossera, a między nią a naszym domem były pola ogrodników - wspominał pan Mieczysław.
Brak mieszkań, zwłaszcza tych tanich, był bolączką przedwojennej Łodzi. Profesor Edward Rosset, wybitny łódzki demograf podawał, że w 1919 roku w Łodzi było około 120 tysięcy izb mieszkalnych, miasto miało ponad pół miliona mieszkańców.
Obliczano, że na jeden pokój przypadało czterech łodzian. Ze wspomnień przysłanych przez łódzkich robotników wynikało, że wiele rodzin mieszkało w jedno - dwuizbowych mieszkaniach. Gdzie i jak mieszkali, zależało od zarobków. W najgorszych warunkach mieszkali tak zwani robotnicy niewykwalifikowani. Zwykle był to jeden pokój, sporadycznie dwa. Wyposażony w najprostsze meble, często zbite ze zwykłych desek. Zazwyczaj były to tylko: łóżka i stół. Na jednym łóżku spały po dwie osoby, a bywało, że na noc na podłodze rozkładano sienniki.
- Kto posiadał większy pokój to ustawiał w nim dwa łóżka - wspominała Pelagia Sawicka, córka łódzkich robotników, która po II wojnie światowej pracowała jako urzędniczka. - W małym mieściło się tylko jedno łóżko na którym spali rodzice. W dzień zaścielało się w nim sienniki i pościel, które na noc rozkładało się do spania dla reszty.
W takim skromny, robotniczym mieszkaniu stół przykrywany był ceratą. Serweta pojawiała się na nim tylko podczas świąt. W pokoju stała szafa lub kufer na ubrania, krzesła. Była też miska, która pełniła rolę umywalki, wodniarka, ale też wieszak. Gdy w domu było małe dziecko to koło łóżka rodziców ustawiano kołyskę. Centralne ogrzewanie spotykało się tylko w najelegantszych łódzkich kamienicach. Mieszkania robotników ogrzewał piec kaflowy. Czasem dodatkowo ustawiano tak zwaną kanonkę.
CZYTAJ TEŻ: Historia Łodzi: Nowoczesna kanalizacja zastąpiła łódzkie rynsztoki
- Były to małe, blaszane piecyki połączone długą rurą z kominem - wyjaśniał Feliks Bąbol, który po wojnie został dziennikarzem i napisał książkę „Łódź, która odeszła”. - Dawały one szybkie ciepło w mieszkaniu. Było to ważne zwłaszcza wtedy, gdy wracało się z pracy w fabryce, a temperatura w mieszkaniu była bliska zeru. Dzięki takiej „kanonce” można było szybko ogrzać mieszkanie, ale też zagrzać wodę na herbatę.
"Kanonka" miała jeszcze jedną zaletę. Można było w niej palić niemal wszystkim.
- Na przykład wiórami nabytymi za kilka groszy u stolarza - tłumaczył zalety „kanonki” Feliks Bąbol. - Albo też torfem. „Kanonki” ratowały przed zimnem w okresie międzywojennym dziesiątki tysięcy łódzkich robotników. Zwłaszcza rodziny mieszkające w drewnianych, domach. Rozgrzewały się raptownie do czerwoności, by po kilku minutach znów ostygnąć. Stąd temperatura w izbie była zmienna, od kilku stopni do tropikalnego upału.
Robotnicy pracujący w fabrykach przybywali najczęściej ze wsi. Byli ludźmi wierzącymi. Nie zapominali o swych katolickich korzeniach. Dlatego na ścianach ich mieszkań nie mogło zabraknąć świętych obrazów. Najczęściej przedstawiały Matkę Boską Karmiącą, Matkę Boską Częstochowską, ale też św. Annę, Świętą Rodzinę. Lubili sobie ustawiać ołtarzyki ze świętymi obrazkami, figurkami. Ustawiano go w centralnym punkcie mieszkania. Zwykle między oknami. Tam stawiano stolik lub komodę. Na białej serwecie ustawiano na środku krzyż, a obok niego figurki Matki Boskiej, Pana Jezusa. Nie mogło zabraknąć lichtarzy ze świecami. Ołtarzyk ozdabiały wazony ze sztucznymi kwiatami.
Łódzkie gospodynie dbały też o wystrój okien w swoim mieszkaniu. Nawet, gdy w domu nie było za dużo pieniędzy, wisiały w nich firanki. Nie raz były wycinane z białej bibuły. Jednak starano się zawieszać bawełniane lub jak to określano, fabryczne firanki. Na oknie ustawiano też doniczki z kwiatami. Najmodniejsze były pelargonie i mirty. Dwa razy do roku bielono ściany robotniczych mieszkań - jesienią i wiosną, na Wielkanoc. W soboty szorowano drewniane podłogi mieszkań.
Helena Grzywacz, robotnica łódzka, która urodziła się w 1897 roku, napisała we wspomnieniach, że mieszkanie jej mamy było skromnie urządzone.
- Była tylko jedna izba, a w niej wnęka, która służyła za kuchnię - tak opisywała mieszkanie swoich rodziców. - W mieszkaniu były dwa łóżka, stół, szafa do „rzeczy”, czyli ubrań, krzesło, fotel, komoda, kuferek, a na ścianach dwa duże obrazy i kilka małych. Przed obrazem Matki Boskiej paliła się lampka oliwna i stały wazoniki z kwiatami. Zimą sztuczne, a latem żywe. Poza tym było w izbie lustro wiszące na ścianie, zegar ścienny. Przy drzwiach wisiała kropielniczka. Był też kącik, gdzie znajdowała się kuchnia do gotowania. Przy niej ławka z wiadrem na wodę, stół kuchenny, umywalka, półka z szufladami oraz szafa - kredens. Gdy zamiatali kuchnię to kropili ją najpierw wodą, żeby się nie kurzyło i na nowo sypali ja czystym piaskiem. Tuż przed I wojną światową ze starych chustek robiono chodniki obszyte czerwoną krajką. I tak powoli piasek został wyrugowany z mieszkań.
CZYTAJ TEŻ: Historia fabrykanckiej Łodzi jest ukryta pod metalowymi włazami
Nieco inaczej wyglądało mieszkanie łódzkiego robotnika wykwalifikowanego. Opisała je córka jednego z nich.
- Mieszkało w nim w sumie dziewięć osób - wspominała. - W pokoju, pod przeciwległymi ścianami stały dwa łóżka. Były przykryte wzorzystymi, pluszowymi kapami. Stała też szafa, komoda, otomana, duży stół, krzesła, fotel i dwa słupki do kwiatów doniczkowych. Szafa, komoda, stół, fotel, krzesła miały naklejane z drzewa rzeźby, w owalnym i podłużnym kształcie. Najważniejszym sprzętem była jednak komoda z pięcioma szufladami, z mosiężnymi, grawerowanymi okuciami na uchwytach służących do otwierania. Była przykryta płócienną, haftowaną białą serwetą z kolorowymi krzyżykami. Stały na niej dwa niklowe lichtarze ze świecami, obok w wazonach wykonanych z kolorowego, cienkiego szkła, stały świeże kwiaty. Na środku komody stał krzyż, a nad nią wisiał złocony obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Na drucie przymocowanym do ściany wisiała zawsze zapalona lampka oliwna.
Córka przedwojennego łódzkiego robotnika wspominała też, że obok obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej wisiały też dwa małe obrazki, a dalej obraz Zwiastowania Najświętszej Marii Panny oraz Pan Jezus Modlący się w Ogrójcu.
- Nad jednym z łóżek wisiał obraz przedstawiający Świętą Rodzinę, a nad drugim śliczny obrazek, przedstawiający śmierć młodego człowieka, ojca rodziny - wspominała córka przedwojennego łódzkiego robotnika wykwalifikowanego. - Na ścianie nad otomaną, która przylegała do łóżka rodziców, wisiał zegar z gzymsami. Między oknami wisiała zaś klatka z kanarkiem. Obok otomany stała szafa dwudrzwiowa z dwoma szufladami na dole.
Dokładnie opisano też dalsze wyposażenie pokoju. Na przykład na jego środku stał prostokątny stół z szufladą oraz wygiętymi, rzeźbionymi nogami. Był przykryty białym obrusem, z czerwonymi krzyżykami. Wyglądał więc niemal jak kopia serwety na komodzie. Przy stole stały krzesła.
- Pokój oświetlał żyrandol z grubego szkła, w formie rozchylonego kielicha kwiatu - opowiadała łodzianka. - Pokój był umalowany na seledynowo i miał gładki "szlaczek" ciemniejszego koloru, z pasem szablonowym z drobnymi kwiatkami.
Kuchnia służyła nie tylko do gotowania, ale też spania. Stały w niej dwa łóżka - jedno żelazne, drugie drewniane. Oba miały sienniki ze słomy. Nie brakowało dużego stołu przykrytego papierem, na który nakładano ceratę. Była ławka. Na niej ustawiano jednak nie jedno, ale dwa wiadra na wodę. Stawiano je na białych talerzach.
- Pod ławką stały czarne na zewnątrz garnki, wewnątrz białe, wyczyszczone do połysku - pisała we wspomnieniach łodzianka. - Na ścianie wisiała stolnica, solniczka i siatka z cebulą. Wisiał również obraz Matki Boskiej Karmiącej. Była też wisząca półka, a na niej biały, haftowany w kolorowe kwiatki, płócienny ręcznik.
Niektórzy pewnie jeszcze pamiętają pewnie haftowane makatki z napisami typu: zimna woda zdrowia woda. Przed wojną, a także w latach powojennych były prawdziwym hitem. Wisiały w kuchniach nie tylko robotników, ale też tak zwanej klasy średniej, urzędników.
- W kuchni moich rodziców też wisiały makatki - zapewniała łodzianka. - Zapamiętałam również, że pod stołem, za zasłoną, stały statki. Tak nazywano kuchenne naczynia. Przy drzwiach rodzice ustawiali zaś wiadra na pomyje. Podłoga w kuchni była posypywana żółtym piaskiem. Rozwozili go piaskarze krzycząc: Pio, pio żółtego za łupiny! Byli to przeważnie okoliczni chłopi. W naszej kuchni stała jeszcze maszyna do szycie, firmy Singer.
CZYTAJ TEŻ: Widzew, czyli wieś która stała się robotniczą dzielnicą Łodzi
Trochę lepiej wyposażone było mieszkanie fabrycznego majstra. Często składało się nawet z dwóch pokoi z kuchnią. Wyposażono je meblami nawiązującymi wyglądem do tych, które stały w mieszkaniach łódzkiej burżuazji. Był jednak gorszej jakości. W pokoju stały zazwyczaj dwa zsunięte łóżka, szafa, otomana, kredens. Na środku ustawiano stół, a wokół niego krzesła. Najczęściej wyścielane. Meble zamawiano u stolarza. Na ścianach nie brakowało religijnych obrazów, ale zawieszano również jakieś pejzaże, martwe natury. Ustawiano porcelanowe, szklane figurki. Łóżka pokrywano pluszowymi kapami. Leżały na nich haftowane poduszki. Na drzwiach zawieszano kotary. Bogatsze było również wyposażenie kuchni. Znajdował się w niej solidny kredens albo serwantka. Meble kuchenne były zwykle pomalowane kremową, olejną farbą. Ładniejsza była też zastawa stołowa, kuchenna. Nie brakowało ozdobnych kubeczków, filiżanek, maselniczek, dzbaneczków.
Nowe osiedla nie rozwiązały problemu
Problemów mieszkaniowych łodzian nie udało się rozwiązać przed wojną, choć w Łodzi zbudowano kilka osiedli mieszkaniowych. Jak na tamte czasy były bardzo nowoczesnych. Rozbudowę części dokończyli Niemcy podczas II wojny światowej. Wielu łodzian do dziś mieszka w tych lokalach. Za najnowocześniejsze łódzkie osiedle uchodzi to znajdujące się w rejonie alei Unii i ulicy Srebrzyńskiej. Nosi ono imię Józefa Montwiłła-Mireckiego, działacza Organizacji Bojowej PPS, powieszonego przez wojska carskie. Pomysł wybudowania w Łodzi nowoczesnego osiedla mieszkaniowego pojawił się w latach dwudziestych.
Władze wpadły więc na pomysł, by wybudować osiedle dla łódzkich robotników. Zadecydowano, że powstanie na tal zwanym Polesiu Konstantynowskim, w okolicach parku na Zdrowiu. Decyzję o jego budowie podjęto w 1928 roku. Głównym inwestorem zostało Krajowe Towarzystwo Budowlane z Warszawy. Budowę tego osiedla rozpoczęto 1 sierpnia 1928 roku. Pierwsi lokatorzy wprowadzili się tu w grudniu następnego roku. Ostatnie bloki postawiono w 1930 roku. Osiedla miało 1023 mieszkania. 487 jednopokojowych, 468 dwupokojowych i 68 trzypokojowych. Mieściły się one w dwudziestu blokach. Jednak budowa tego osiedla w niewielkim stopniu poprawiła sytuację mieszkaniową w Łodzi.
Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku łódzka prasa donosiła o „strasznej nędzy mieszkaniowej w Łodzi”. Choć osiedle Montwiłła-Mireckiego zbudowano z myślą o robotnikach, to szybko okazało się, że mieszkania są tam dla nich za drogie. Zamieszkali tam więc urzędnicy, kolejarze, pracownicy elektrowni. Ale i tak nie starczyło ich dla wszystkich chętnych.
Jak podawał „Express Wieczorny Ilustrowany” z 1930 roku, na tym osiedlu zostało do rozdania 420 mieszkań, a chętnych było 1700. Od razu zastrzegano, że wielu łodzian będzie rozczarowanych, że ich podanie zostanie odrzucone.
- Sytuacja mieszkaniowa w Łodzi jest tak tragiczna, że dla wielu mieszkanie na Polesiu jest ostatnią deską ratunku! - alarmowali dziennikarze. - Aby zrozumieć jak ciężki kryzys mieszkaniowy przeżywa nasze miasto wystarczy nocą przejść się po naszych alejach, gdzie na ławkach śpią ludzie nie mający dachu nad głową. Zimą kryli się do bram, chroniąc się w ten sposób przed wiatrem i mrozem. Teraz, gdy noce są cieplejsze, ich domem jest ulica.
CZYTAJ TEŻ: Bałuty sto lat temu zostały włączone do Łodzi. Poznaj historię tej niezwykłej dzielnicy
Między innymi przy ulicy Bednarskiej w 1935 roku zbudowano osiedle ZUS-owskie. Dzieliło się na część inteligencką i robotniczą. W pierwszej mieszkali lekarze, farmaceuci, urzędnicy.
Mieszkania jak na tamte czasy były komfortowe. Miały łazienki, toalety, podłogi wyłożone parkietem. Jeszcze w 1938 roku miasto przymierzało się do budowy, tanich, higienicznych mieszkań komunalnych. Jak podawała „Republika” miały to być dwu- trzypiętrowe domy blokowe. Mieszkania miały posiadać wszelkie wygody i urządzenia sanitarne. Jednocześnie zamierzano je tak skalkulować, by stać na nie było najszersze warstwy ludności. Planów tych nigdy nie zrealizowano.