Łódzcy robotnicy strajkowali i walczyli o swoje prawa, podwyżki
To łódzkie włókniarki wstrzymały w lutym 1971 roku podwyżki cen żywności. W Łodzi strajkowało wtedy ponad 50 tysięcy robotników.
Pamiętamy głównie o strajkach z 1980 roku, ale w Łodzi było ich znacznie więcej. Jak podaje prof. Krzysztof Lesiakowski w książce „Strajki robotnicze w Łodzi 1945-1976” w tym czasie wybuchło ich ponad 600! Wiele strajków miało miejsce w latach 40.
- Łódzcy robotnicy strajkowali głównie po to, by poprawić swoją złą sytuację materialną
- wyjaśniał nam Leszek Próchniak z łódzkiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. - Największe miały miejsce w maju i lipcu 1946 roku, a potem we wrześniu 1947 roku.
Te strajki z lat 40. nie miały podłoża politycznego. Łódzcy robotnicy, mający duże tradycje strajkowe z czasów przedwojennych, gdzie strajki były na porządku dziennym, przerwami w pracy próbowali wymusić na nowej władzy lepsze warunki pracy, wyższe płace.
- Trzeba pamiętać, że warunki pracy w łódzkim przemyśle były bardzo trudne, fabryki dysponowały przestarzałym parkiem maszynowym - zauważa Leszek Próchniak. - Strajkowało wtedy wiele łódzkich fabryk. Nikt jednak nie wychodził na ulicę, władze nie obchodziły się brutalnie ze strajkującymi. Nikogo za strajk nie osadzano w więzieniu. Najwyżej zwolniono z pracy przywódców takiego strajku.
Do takiego poważnego strajku w Łodzi doszło latem 1957 roku. Wtedy na przerwanie pracy zdecydowali się łódzcy tramwajarze. Walczyli o podwyżkę płac. Ale na to, co wydarzyło się w sierpniu, wpływ miał incydent z kwietnia 1957 roku. W Wielkanoc łódzcy tramwajarze nie wyjechali z zajezdni. Chcieli podwyżek, ale też zróżnicowania płac. By inaczej zarabiali motorniczowie, konduktorzy, kontrolerzy czy robotnicy zatrudnieni w zajezdniach. Oburzyło ich też to, że pensje pracowników umysłowych wzrosły po ponad 40 procent, a na przykład motorniczych niewiele ponad 10.
Jak pisze w swej książce prof. Krzysztof Lesiakowski, tamten spór zażegnano, ale iskierka buntu dalej się tliła. Do swych żądań z kwietnia tramwajarze powrócili w czerwcu 1957 roku. Podczas zebrania pracowniczego zapytali dyrekcję, kiedy ta sprawa zostanie rozwiązana. Usłyszeli, że mają poczekać do września lub października. Tyle, że dyrekcja MPK udzieliła takiej odpowiedzi bez wiedzy Ministerstwa Gospodarki Komunalnej.
Tymczasem na początku sierpnia okazało się, że nie ma pieniędzy na podwyżki dla łódzkich tramwajarzy. Dowiedzieli się o tym przedstawiciele MPK, którzy pojechali do Warszawy na spotkanie do Ministerstwa Gospodarki Komunalnej.
- Jednocześnie ogłoszono podwyżkę cen, między innymi alkoholu - mówił nam Leszek Próchniak. - A pieniądze z tej podwyżki miały być przeznaczone na podniesie pensji tramwajarzy. Tak przynajmniej oficjalnie tłumaczono.
5 sierpnia odbyło się zebranie załogi MPK. Poinformowano na nim pracowników o całej sytuacji. W zebraniu tym brali udział przedstawiciele Komitetu Łódzkiego PZPR. Informacja o braku podwyżek oburzyła tramwajarzy i innych pracowników MPK. 11 sierpnia 1957 roku miało się odbyć zebranie wszystkich zatrudnionych w łódzkim Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym.
Jednocześnie władza zaczęła przeczuwać, że z ich punktu widzenia może wydarzyć się coś niedobrego. Dlatego w stan gotowości postawiono garnizon Korpusu Bezpieczeństwa w Łodzi.
W nocy z 11 na 12 sierpnia w zajezdni przy ul. Tramwajowej rozpoczęło się zebranie pracowników MPK. Wzięło w nim udział około 1200 osób. Czesław Wawrzyński, ówczesny prezes MPK, obiecał, że tak jak zapowiadano konduktorzy i motorniczowie dostaną jesienią podwyżkę. Nie chciał jednak tego potwierdzić na piśmie.
Wtedy załoga MPK zażądała, by przyjechali do niej przedstawiciel Komitetu Łódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej oraz Prezydium Rady Narodowej miasta Łodzi. Na miejsce przybyli Karol Krajski, ówczesny I sekretarz KŁ PZPR i Edward Kaźmierczak, przewodniczący Rady Narodowej Miasta Łodzi. Ale i ich rozmowy z tramwajarzami nie przyniosły skutku. Pracownicy MPK zakomunikowali, że chcą rozmawiać z przedstawicielem ministerstwa. Miał nim być Stanisław Sroka, wiceminister gospodarki komunalnej. Około godziny 4 nad ranem podjęto decyzję o strajku. Tramwaje nie wyjechały w trasę z zajezdni przy ul. Tramwajowej i Dąbrowskiego. Początkowo pracowały inne łódzkie zajezdnie. Ale około godziny 9.00 rano 12 sierpnia 1957 roku i one przestały. Komunikacja miejska w Łodzi przestała funkcjonować. Strajk tramwajarzy stał się faktem.
Jak jednak zauważył prof. Krzysztof Lesiakowski, władza nie chciała pokojowo zakończyć tego strajku. Świadczyła o tym nie tylko mobilizacja łódzkiego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zarządzono bowiem alarm dla ZOMO. 12 sierpnia zatrzymano nocną zmianę. Ściągano oddziały ZOMO z Piotrkowa Trybunalskiego, Kalisza, Starachowic, Radomia i Częstochowy. KBW zostało wzmocnione brygadami i pułkami KBW z Góry Kalwarii, Katowic, Kielc i Łowicza. Krzysztof Lesiakowski obliczył, że przeciwko załodze MPK liczącej około 5000 pracowników wystawiono 337 funkcjonariuszy.
12 sierpnia, około południa w na ul. Tramwajowej pojawił się oczekiwany przez tramwajarzy wiceminister Sroka. W tym samym czasie milicja, ZOMO i KBP przypuścili atak na zajezdnię przy ul. Dąbrowskiego. Przeciwko pracownikom MPK użyto gazu łzawiącego. Części z nich udało się uciec i dotarli na spotkanie przy ul. Tramwajowej. Opowiedzieli co stało się przy ul. Dąbrowskiego. Nie można było już dalej prowadzić zebrania, a wiceministra Srokę trzeba było wyprowadzić z sali.
Na reakcję nie czekano długo. Jak podaje prof. Lesiakowski, prawdopodobnie 13 sierpnia, o godzinie 13.00 KŁ PZPR uzyskał zgodę władz centralnych na siłowe rozwiązanie strajku.
14 sierpnia o godzinie 2.00 w nocy, nastąpił szturm służb bezpieczeństwa na łódzkie zajezdnie. Nie było kłopotów z zajęciem zajezdni w Helenówku, Brusie i Chocianowicach. Po 10 minutach służby bezpieczeństwa weszły do zajezdni przy ul. Dąbrowskiego. Zacięte walki toczono zaś o zajezdnię przy ul. Tramwajowej. Pierwszy szturm milicji i ZOMO nie powiódł się. Tramwajarze wyszli z tego starcia zwycięsko. Za drugim razem już niestety nie mogli ogłosić victorii. Służby bezpieczeństwa zajęły zajezdnię przy ul. Tramwajowej.
14 sierpnia o 2.00 nastąpił szturm na zajezdnie. Bez problemów udało się zająć Helenówek i Brus (prawdopodobnie też i Chocianowice). Jednak do dramatycznych scen doszło przy walce o dwie miejskie zajezdnie. Zajęcie zajezdni przy ul. Dąbrowskiego trwało tylko 10 minut (tramwajarzom udało się odzyskać ów obiekt 12 sierpnia).
- Obserwowaliśmy ze zgrozą sceny katowania strajkujących - Krzysztof Lesiakowski zacytował wspomnienia jednego z łódzkich dziennikarzy, który był świadkiem tych dramatycznych wydarzeń. - Krew pryskała na ściany, bito leżących, rzucano ich jak kłody do ciężarówek. Rano na ulicę Łodzi wróciły tramwaje...
Leszek Próchniak opowiada, że po tych wydarzeniach aresztowano 60 pracowników MPK, odbyły się procesy sądowe, zapadły wyroki skazujące. Wiele osób zwolniono z pracy.
Przez długie lata w Łodzi nie było strajków. Co najwyżej jakiś wydział wstrzymał na jakiś czas pracę żądając podwyżki. Sprawę załatwiano na szczeblu zakładu. A incydenty nazywano chwilową przerwą w pracy.
Aż nadszedł luty 1971 roku. Wszyscy jeszcze mieli w pamięci wydarzenia z grudnia 1970 roku, na Wybrzeżu. Wtedy w Łodzi miały miejsce tylko strajki solidarnościowe. 18 grudnia zastrajkował „Majed”. Krótki strajk, upamiętniający ofiary na Wybrzeżu odbył się też w „Wifamie”.
- W 1971 roku narastała atmosfera wyczekiwania, niepewność co dalej będzie się działo
- mówi Leszek Próchniak. - Pogarszała się też sytuacja ekonomiczna polskich rodzin. Co było efektem podwyżek.
W Łodzi sytuacja była najgorsza. Średnia płaca była tu niższa o 450 złotych niż w innych miastach. Prof. Krzysztof Lesiakowski wyliczył, że aż 40 procent mieszkańców miasta otrzymywało dodatki dla najmniej zarabiających.
Maria Filipowicz, jedna z łódzkich włókniarek była uczestniczką wydarzeń sprzed 46 lat. Wspominała je w książce „Pospolite ruszenie” wydanej przez łódzki oddział IPN.
Opowiadała, że praca na tkalni była ciężka. Towarzyszył jej ciągły hałas. Trzeba było biegać między krosnami ustawionymi w dwóch rzędach.
- Szesnaście w jednym, cztery w drugim - wyjaśniała łódzka włókniarka. - Lub dwanaście w jednym i osiem w drugim. I to wiązanie nitek. Krosna jak prawidłowo chodziły to było dobrze, ale jak się zerwały to trzeba było się uwijać. Płacono tylko wtedy, gdy chodziły. Bo inaczej było postojowe.
Łódzcy włókniarze, a głównie włókniarki, zaczęli więc domagać się podwyżek, chcieli też poprawy organizacji pracy. 15 stycznia zaczął się m.in. strajk w łódzkich Zakładach Mięsnych. Nie trwał jednak długo. Ale tak naprawdę fala strajkowa rozpoczęła się 10 lutego 1971 roku.
Wszystko zaczęło się w Łódzkich Zakładach Obuwia i Wyrobów Gumowych „Stomil”, gdzie pracowało około 4 tysiące ludzi. Ale tego samego dnia do strajku przystąpiły Zakłady im. Marchlewskiego, czyli dawna fabryka Izraela Poznańskiego. Pracowało w niej 9 tysięcy osób.
- Łódzcy robotnicy zaczęli strajkować, bo rozniosła się plotka, że styczniowe zarobki będą o 200-300 złotych od grudniowych - mówił nam Leszek Próchniak. - Wśród postulatów strajkowych pojawiło się podniesienie pensji o 20 procent, stworzenia przejrzystego sposobu ustalania zarobków, sprawiedliwe wyliczanie wynagrodzenia za urlop oraz uczciwego podział premii eksportowej.
Początkowo postulaty miały charakter ekonomiczny, ale z czasem pojawiły się i polityczne. Zażądano powrotu do starych cen artykułów żywnościowych, ukarania winnych wypadków grudniowych czy obniżenia zarobków ministrów.
11 lutego do „Marchlewskiego” przyjechał I sekretarz KŁ PZPR Józef Spychalski. Nie udało mu się przekonać załogi do zaprzestania strajku. Podobnie jak delegacji z Warszawy. W jej skład wchodzili: Tadeusz Kunicki, minister przemysłu lekkiego, Władysław Kruczek przewodniczący Centralnej Rady Związków Zawodowych i wicepremier Jan Mitręga. Podobno to podczas tego spotkania z załogą jedna z włókniarek „Marchlewskiego” pokazała warszawskiej delegacji goły tyłek...
12 i 13 lutego do strajku przyłączyło się kolejnych sześć zakładów. W fabryce im. Obrońców Pokoju nie pracowało 2500 robotników, w zakładach im. 1 Maja około 1100, w „Armii Ludowej” około 1000. Strajkowały też zakłady im. generała Waltera, im. Kunickiego, im. Hanki Sawickiej. Jak pisze Krzysztof Lesiakowski według danych partyjnych 12 lutego w Łodzi strajkowało ponad 12 tysięcy osób, z których osiemdziesiąt procent stanowiły kobiety.
Można jednak śmiało powiedzieć, że liderem tego strajku były zakłady im. Marchlewskiego. 13 lutego załoga dawnej fabryki Poznańskiego przerwała rozmowy z dyrekcją. Zażądała przybycia do fabryki Edwarda Gierka, I sekretarza KC PZPR lub podwyżki płac o 250 złotych.
- Jednocześnie zagrożono, że jeśli nie spełni się ich żądań to robotnicy rozpoczną strajk okupacyjny - mówi Leszek Próchniak. - Postulatu nie spełniono. 14 lutego w „Marchlewskim” trwał strajk okupacyjny. Podobnie jak w zakładach im. Obrońców Pokoju, czyli „Unionteksie”. Robotnicy z innych zakładów rozeszli się do domu, ale zapowiedzieli, że 15 lutego, w poniedziałek przyłączą się do strajku okupacyjnego.
Tymczasem 14 lutego do Łodzi przyjechał premier Piotr Jaroszewicz z członkami Biura Politycznego PZPR Janem Szydlakiem oraz Józefem Tejchmą. Najpierw spotkali się z partyjnym aktywem w Teatrze Wielkim, a potem pojechali do „Marchlewskiego” i „Obrońców Pokoju”. Rozmowy nie przyniosły skutku. 15 lutego w całej Łodzi strajkowało już ponad 55 tysięcy robotników, z których ogromną część stanowiły kobiety.
Leszek Próchniak przyznaje, że sytuacja w Łodzi była poważna. Po wydarzeniach grudniowych w Gdańsku nowa władza nie chciała stosować rozwiązań siłowych. Po latach Piotr Jaroszewicz w książce „Przerywam milczenie” napisał, że po wizycie w Łodzi zrozumiał, że łódzkim włókniarkom trzeba podnieść płace lub cofnąć podwyżki. Gdyby pensje podniesiono włókniarkom, to ruszyłaby pewnie lawina roszczeń ze strony innych grup zawodowych. 15 lutego Rada Ministrów poinformowała, że od marca ceny artykułów żywnościowych, w tym mięsa i jego przetworów wrócą do poziomu sprzed grudnia 1970 roku...