List znad polskiego morza
Wiele lat nie było mnie nad polskim morzem w szczycie sezonu i bardzo się bałem tegorocznej decyzji o eskapadzie do Darłówka. Miałem w pamięci celebryckie stęki o pijanych prostakach, którzy dostali 500 plus i teraz mogą do woli sikać piwem do Bałtyku i robić kupę na wydmach, obżerając się wcześniej zapiekankami i odmrożonymi rybami.
Chyba jestem ślepy. Ani w Darłówku, ani w Darłowie czy Dąbkach nie widziałem żadnych tłumów pijaków (podobno wszyscy siedzą w Mielnie, ale nie wiem, nie byłem). Fakt, ujrzałem pozastawiane plażowymi „falochronami” rodziny, ale z rzadka dobiegały stamtąd niepokojące dźwięki, jakoś prawie nikt nie pił piwa, a także niewielu męczyło mnie dźwiękami z przenośnych radioodbiorników.
Na domiar „złego”, familie schodzące z plaży zostawiały po sobie porządek. No i jeszcze na koniec okazało się, że ryby sprzedawane w portowych restauracjach i barach są ewidentnie świeże i aromatyczne. Tanie nie były, ale jak się gdziekolwiek ruszy akurat z Krakowa, to na ceny w lokalach nie ma co narzekać, a porównując koszt zakupu takich np. czereśni na darłowskim deptaku, śmiem twierdzić, że pod krakowskim Tesco jest drożej.
Najgorsze, co tam zobaczyłem, to budowany właśnie gigantyczny kompleks apartamentowców (reklamowany: „bliżej morza jest tylko morze”), który zrujnuje dotychczasowy charakter tej okolicy.
Widziałem nad Bałtykiem hotele dobre i bardzo dobre, widziałem skromne kwatery prywatne i biedne pokomunistyczne ośrodki. Jakoś nigdzie nie było tego chlewu, jaki zwiastowały swego czasu osoby znane z tego, że są znane. Więc albo to sobie zmyśliły, albo Polacy mocno się zmienili. Nie wiem, co lepsze.
ZOBACZ KONIECZNIE:
Polub nas na Facebooku i bądź zawsze na bieżąco!