Letni Ogród Teatralny od 20 lat ma się świetnie
Mirosław Neinert, dyrektor Teatru Korez w Katowicach, opowiada nam o początkach Letniego Ogrodu Teatralnego, termosach na spektaklach, zbieraniu pieniędzy do kapelusza, mądrej publiczności i byłym prezydencie Katowic, Piotrze Uszoku. I o potrzebie sztuki latem.
Trudno uwierzyć, ale to już po raz dwudziesty śląska - i nie tylko - publiczność ściąga tłumnie w weekendy na spektakle Letniego Ogrodu Teatralnego na plac Sejmu Śląskiego. Nie ma wakacji od sztuki, wręcz przeciwnie. A wszystko zaczęło się od ambitnego planu.
20 lat temu wygraliśmy na festiwalu w Warszawie. Był podobny w formie do LOT-u, bo też odbywał się w przestrzeni. Mimo wygranej, czuliśmy pewien niesmak, bo... organizacyjnie nie było to dobre. Ani scena, ani światła, cała ta technika. Pomyślałem: gdybyśmy my to robili, jako teatr, to byłoby zrobione trzy razy lepiej. Poszedłem z tym pomysłem do Tomasza Janikowskiego, który był wówczas dyrektorem Centrum Kultury w Katowicach (centrum nazywało się chyba wtedy inaczej, ale już dokładnie nie pamiętam), a on na to: No dobra, to idź z tym do prezydenta. Prezydent Piotr Uszok zgodził się na sfinansowanie. Oczywiście były to wtedy niewielkie pieniądze, a w pierwszej edycji LOT-u nie wystawialiśmy spektakli dla dzieci. Nie było biletów. Zbierałem pieniądze do czapki. Który spektakl zebrał najwięcej pieniędzy, ten wygrywał. Oczywiście, teraz byłoby to niemożliwe, ale wtedy - jak najbardziej. W kolejnych edycjach włączyliśmy do repertuaru przedstawienia dla dzieci, koncerty i kabarety. Mocno się to rozrosło. Jedno się nie zmieniło od tych dwudziestu edycji - dzikie tłumy ludzi, którzy tu się pojawiają. Na początku ściągali na spektakle z własnymi krzesłami, termosami, kanapkami. Ci, którzy przyjeżdżają teraz na LOT, mówią, że nigdzie w Polsce nie ma takiej fajnej publiczności. I to jest chyba prawda.
Letni Ogród Teatralny jest w plenerze. Atmosfera bardziej rozluźniona, zatem pewne zasady, które obowiązują na zamkniętej widowni, tutaj nie są chyba tak restrykcyjne? Wspomniał pan o termosach, kanapkach. Czy nikt nie oburza się, że to pewna profanacja sztuki?
Dla ścisłości, teatr jest w półplenerze. Mógłbym się od razu z panią zgodzić, ale… zastanowiłem się i jednak się nie zgodzę. Bo jak obserwuję w teatrach, a chodzę tam też jako widz, to wszelkie normy wychowania i kultury, w związku z brakiem elit i przyzwoleniem na chamstwo, właściwie zanikają. Ludzie chodzą do najlepszych teatrów w Polsce i nie wyłączają telefonów, gadają w czasie spektaklu, jedzą ciasteczka w szeleszczących papierkach... A w czasie LOT-u tego nie ma. Ludzie co prawda przychodzą z tymi termosami, ale już są w mniejszości, nie jedzą w trakcie spektaklu, nie wychodzą, wyłączają telefony. 500 czy 700 osób, bo tyle średnio jest u nas na spektaklu, siedzi w ciszy, naprawdę w kompletnym milczeniu. Obserwują. To jest niezwykła publiczność. Kultura tutaj jest widoczna i jak się patrzy na te inteligentne twarze, to człowiek myśli: może nie wszystko stracone?
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień